poniedziałek, 28 kwietnia 2025

Kto się boi Bronisława Wildsteina?

 

Ile razy przypominam sobie swoją książkę „O samotnej wyspie, zapomnianej łodzi i oceanie bez kresu”, w której zamieściłem całą korespondencję, jaką prowadziłem ze śp. Zytą Gilowską przez ostatnie lata jej życia, przed moimi oczami staje red. Bronisław Wildstein i wszystko to, co sprawiło, że wydanie tej książki w pewnym momencie stało się poważnie zagrożone. A było tak, że kiedy Klinika Języka postanowiła ową korespondencję, za jak najbardziej osobistą zgodą Zyty, opublikować i, aby wszystko zostało przeprowadzone lege artis, Gabriel Maciejewski zwrócił się z odpowiednim komunikatem do rodziny Zmarłej, jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że syn pani Gilowskiej absolutnie się na publikację tych listów nie zgadza. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Ponieważ z nim akurat rozmowy nie było, zgłosiłem się do męża śp. Zyty, Andrzeja Gilowskiego, i ten, zanim ostatecznie udzielił nam zgody na wydanie tych listów, wyjaśnił, na czym polega problem. Otóż syn państwa Gilowskich, aby uczcić pamięć Mamy, postanowił założyć na jej cześć specjalną fundację z takim oto ambitnym planem, by owa fundacja otrzymała wsparcie również od prezydenta Dudy. Nieszczęście natomiast polegało na tym, że wśród wielu cennych refleksji, jakimi śp. Zyta Gilowska była uprzejma się ze mną podzielić, była też i ta, w której ona bardzo brzydko potraktowała wspomnianego przeze mnie na początku red. Wildsteina, a ten z kolei, dopiero co otrzymawszy od prezydenta Dudy szereg bardzo ważnych odznaczeń, w tym Order Orła Białego, mógłby doprowadzić do tego, że Prezydent ową inicjatywę młodego Gilowskiego zwyczajnie skreśli. A zatem, cały ambaras sprowadził się do tego, że Bronisława Wildsteina lepiej jest nie ruszać. Jeszcze nie teraz.

Proszę może pozwolić mi, że tu przypomnę całość inkryminowanego maila od Zyty Gilowskiej:


Drogi Panie Krzysztofie!
Tak jest, tak trzymać! I nie puszczać! Nicować tę nicość aż do kości. Bo to jest nicość. Kupiłam to dzieło i przeczytałam, w pierwszej chwili pomyślałam, no cóż – wprawdzie grafomania, ale dobrze motywowana. Jednak tylko w pierwszej chwili, przez kilka minut. Do mojego popsutego (przez medycynę, geny mam dobre) zdrowia musi się Pan przyzwyczaić, bo lepiej nie będzie. Ale może zdążymy jeszcze wspólnie coś zrobić? Jak Bóg da. A teraz opowiem Panu anegdotkę. W MF zastałam w charakterze rzecznika prasowego bezczelnego młodziana bez wykształcenia i manier, przyjętego przez moją poprzedniczkę („to brat Roberta Mazurka”) w skład tzw. gabinetu politycznego, co niebywale ułatwiło szybkie rozstanie, ponieważ owe gabinety rozwiązują się automatycznie wraz ze zmianą osoby ministra. Otóż ten młodzian najpierw wpakował mnie na „minę” (miał dużo mniej wyczucia ode mnie) a potem nawet mnie straszył i groził mi jakimiś bliżej nieokreślonymi retorsjami. Smarkacz groził wicepremierowi przy świadkach i mimo to (sic!) jeden z ministrów przyjął go na trochę do swojego działu prasowego, a potem wylądował u Wildsteina w TVP na jakieś pół roku. Kiedy Wildstein odchodził z TVP, to tym chłopakom (między innymi owemu „bratu”) zapewnił kolosalne odprawy jako kompensatę utraconych zarobków, ponieważ byli to „specjaliści rynkowi”. Wówczas poprosiłam Mariusza Kamińskiego (CBA) na rozmowę i zapewniłam go, że to nie żadni fachowcy, a przykładowo „ten mój” to zwykły miglanc i dyletant, więc ofiarowanie mu pół miliona złotych (500 000 zł) odprawy z państwowej firmy jest złodziejstwem. Dałam to na piśmie – na papierze Ministra Finansów – skierowanym do Szefa CBA. Mariusz Kamiński chyba nie zdążył nic z tym zrobić, ale jego następca z całą pewnością ten papier znalazł (wcale się nie ukrywałam) i po-pokazywał. I co? I nico. I to jest obrazek z doliny nicości, prawda?
Zupełnie zapomniałam o najważniejszej sprawie. [
Gdyby nie zdrowie], nigdy bym nie porzuciła polityki i Jarosława Kaczyńskiego. Nigdy! Na to nałożyła się Katastrofa Smoleńska i brak możliwości wyzwolenia się z pęt medycyny [...] Aha, proszę przy okazji pozdrowić Coryllusa. Dzielny facet i ma takie lekkie pióro,
pozdrawiam, dobranoc,
Zyta Gilowska


Jak już wspomniałem na początku, ile razy ktoś mi przypomni ową „książkę o Zycie”, od razu wracam wspomnieniami do całego tamtego zamieszania z jej wydaniem i oczywiście niemal automatycznie pojawia się w mojej głowie nazwisko Bronisława Wildsteina. Tym razem jednak było trochę inaczej. Otóż, jak wielu z nas wie, wczoraj odbyła się owa tak niezwykle wręcz udana konwencja wyborcza Karola Nawrockiego, którą dziś określamy mianem game changera, na której, w kolejności wystąpień pojawili się: prezydent Andrzej Duda, redaktor – tu akurat zaanonsowany jako intelektualista i pisarz – Bronisław Wildstein, prezes Jarosław Kaczyński, Marta Nawrocka, no i sam Kandydat. Od zakończenia konwencji, rozmawiałem z wieloma osobami i wszyscy – podkreślam: wszyscy – zadają sobie pytanie, po ciężką cholerę oni tam postanowili doprosić Wildsteina, w dodatku przedstawiając go jako intelektualistę i pisarza. A ja jeszcze chciałbym wiedzieć, czym ten człowiek sobie zasłużył aż tak, by nie dość, żeby być posadzonym po lewej ręce Prezesa, to jeszcze by zarówno sam Prezes, jak i Karol Nawrocki musieli z nabożeństwem wymieniać jego nazwisko. Czy on ma jakieś szczególne zasługi dla wolnej Polski, w sensie że większe niż dziesiątki innych działaczy i redaktorów? No nie. Czy może to jego wystąpienie było tak poruszające, że przebiło nawet prezydenta Dudę? Ależ skąd. To co on zaprezentował, to jeszcze jeden polityczny felieton na poziomie Piotra Semki, czy Rafała Ziemkiewicza. A może pisarz? No, może. W końcu dziś pisarzem są nawet Dominika Długosz i Lech Wałęsa.

Faktem jednak pozostaje, że Wildstein na konwencji w Łodzi wystąpił i był tam hołubiony z pełną pompą. A skoro tak, to ja się zastanawiam, kim on naprawdę jest. No i przede wszystkim, kim on jeszcze zamierza być i dlaczego, skoro zamierza, to zapewne i będzie. Gdy Andrzej Duda wygrał wybory prezydenckie w roku 2015 i wprowadził się do Pałacu na Krakowskim Przedmieściu, niemal na drugi dzień u jego boku pojawił się Marcin Kędryna, by kompromitować jego wizerunek przez kilka następnych lat. Czy podobnie będzie w tym roku, tylko zamiast Kędryny będziemy musieli znosić Wildsteina i to na dodatek w znacznie poważniejszej randze niż człowieka od robienia zdjęć i nagrywania filmików na telefon. To jest mocno prawdopodobne, i jedynym pocieszeniem jest to, że miejsca tego nie będzie grzał Michał Żebrowski.




niedziela, 27 kwietnia 2025

W każdy czas... czyli o wierze niezłomnej

 

Jako ktoś kto uważa siebie za część Kościoła, a jednocześnie wierzy – co parokrotnie tu deklarował – że papież Franciszek, jak niewielu przed nim, w Swej posłudze wręcz uosabiał osobę i naukę Jezusa Chrystusa, transmisję najpierw z mszy, a potem Jego pogrzebu oglądałem z najgłębszym przejęciem i poczuciem, że jestem świadkiem triumfu mojego Kościoła. Oglądałem owe uroczystości, a jednocześnie miałem w głowie znaną mi od dziecka piosenkę:

Com przyrzekł Bogu przy chrzcie raz,

Dotrzymać pragnę szczerze.

Kościoła słuchać w każdy czas

I w świętej wytrwać wierze.

O Panie Boże, dzięki Ci,

Żeś mi Kościoła otwarł drzwi.

W Nim żyć, umierać pragnę”.

Śpiewam od rana tę kościelną piosenkę, jedną z nielicznych, które jeszcze w moim późnym wieku znam na pamięć, i wciąż zatrzymuję się na tym jednym fragmencie: „w każdy czas”, ze specjalnym naciskiem na słowo „każdy”. „Kościoła słuchać w każdy czas”. I myślę sobie, czemu autor tej pięknej pieśni o o wierności Kościołowi uznał za stosowne podkreślić, ów „każdy” czas.

Czemu tak bardzo się tym akurat przejmuję? Otóż objaśnienie owej kwestii można znaleźć w poprzednim moim tekście, w którym wyrzuciłem z siebie swój gniew wobec tych wszystkich z nas, którzy mianowali się sami ostatnimi strażnikami świętości Kościoła Powszechnego, a w ramach swojej tej krucjaty,  odejście papieża Franciszka ogłosili promykiem nadziei dla zepsutego świata, a jego samego wręcz uzurpatorem i antychrystem.

Używam tak mocnych słów z pewną przesadą, bo chyba jednak – choć padało tu wiele ciężkich słów – w tej sytuacji akurat odwagi animatorom owego ataku zabrakło, i ograniczyli się oni do stwierdzenia, że z tego Franciszka to był papież jak z koziej dupy trąba. O co były pretensje? Przyznaję, że przestudiowałem dość dokładnie zarzuty sformułowane głównie przez dwa największe katolickie portale, czyli Polonię Christiana i Frondę, a przy okazji cały otaczający je wachlarz opinii czysto prywatnych, i w praktyce ograniczają się one do tego, że papież Franciszek 1) zasugerował możliwość udzielania komunii rozwiedzionym parom, 2) ogłosił człowieczeństwo osób homoseksualnych, 3) w konflikcie ukraińsko-rosyjskim nie chciał jednoznacznie potępić Putina, no i wreszcie 4) zasugerował, że Boży plan zbawienia może również dotyczyć dusz, które w ów plan nie uwierzyły, lub uwierzyć nie miały okazji. Staram się jeszcze coś tam znaleźć i wychodzi mi równe zero. Te cztery kwestie wystarczyły ludziom z Polonii Christiana by ogłosić papieża Franciszka Judaszem. I tu akurat nie przesadzam. To imię z ust strażników wiary faktycznie padło.

Siedzę w tym pieprzonym internecie i czytam kolejne opinie na temat tego, czy Kościołowi uda się wykorzystać szczęśliwe odejście papieża Franciszka do Swej odnowy. Perspektywy są niestety marne. Okazuje się, że podczas swojej posługi, papież Franciszek, człowiek powołany na swoje stanowisko przez międzynarodową masonerię, zdążył wymienić niemal cały skład Kolegium Kardynałów w taki sposób, by już do końca świata papieżem nie został człowiek autentycznie zanurzony w słowo Ewangelii.

I oto, w tym dokładnie momencie pojawia się jeden z liderów owego prawdziwego Kościoła, redaktor portalu Polonia Christiana, Paweł Chmielewski i przynosi nam dobrą nowinę. Otóż okazuje się, że w tych dniach między śmiercią Papieża, a Konklawe, któryś z kardynałów pojawił się w stroju, który nie był używany od dziesięciu lat, a to, zdaniem Chmielewskiego, świadczy o tym, że on – kardynał bardzo ważny – postanowił nam przekazać, że dość już tego cyrku, który nam urządził Franciszek. Ciekawa sprawa, zdaniem Chmielewskiego, polega na tym, że ów kardynał został wprawdzie powołany przez Bergoglio, i można by się było po nim spodziewać, że głową Kościoła będzie chciał uczynić samego Belzebuba, jednak okazało się, że ów kardynał „ugryzł rękę, która go karmiła”, a to może świadczyć o tym, że Pan Bóg modlitw Chmielewskiego, Kratiuka, Pospieszalskiego i innych wysłuchał i postanowił zainterweniować.

Ja tu sobie trochę żartuję, zwracając uwagę na w gruncie rzeczy drobiazgi, i komentując je w taki sposób, by ów obłęd ośmieszyć. Sprawa jest jednak moim zdaniem znacznie poważniejsza. Problem bowiem nie polega głównie na tym, że to tu to tam pojawiają się osoby, uważające się za bardzo pobożnych katolików, i dzielą się z nami kolejnymi pretensjami pod adresem księży, biskupów czy papieży, że ci, zamiast krzewić wiarę, ją gubią. To co mnie martwi tak naprawdę, to to, że wielu z tych najbardziej zatroskanych o losy Kościoła, najpierw w swym zacietrzewieniu zapomnieli o Chrystusowym zapewnieniu, że Kościoła, który On zbudował, bramy piekielne nie przemogą, a następnie zaczęli traktować ów Kościół jako swego rodzaju polityczną partię, gdzie wszystko sprowadza się do walki między frakcjami, gdzie liberałowie przepychają się z konserwatystami, a o tym, kto jest górą, a kto przegrywa, decyduje jakaś zewnętrzna siła, czyli oczywiście masoneria. I jedyną zagadką pozostaje to, czy Pan Bóg, zechce wysłuchać modlitw tych ostatnich wiernych i zainterweniować, czy machnie na to wszystko Swoją świętą ręką i urządzi nam tu kolejny potop, z którego uratują się tylko oni, jak przed wiekami Noe.

Otóż to jest tak naprawdę nasze dzisiejsze zmartwienie. Wygląda na to, że wielu z nas, mimo że regularnie deklarujemy ją w coniedzielnej mszy, utraciło wiarę w Święty Kościół Powszechny, że już nie wspomnę o owej piosence o obowiązku słuchania Kościoła w KAŻDY czas.

Trochę się czuję niepewnie wchodząc aż na ten poziom, ale co mi szkodzi. Uważam, że to akurat stanowi największy sukces Donalda Tuska et consortes. Doprowadzenie do przekonania nas wszystkich, że Boga nie ma, a całe nasze życie toczy się wokół codziennej polityki. Mam nadzieję, że odejście papieża Franciszka wyśle do naszych serc tę iskrę, która odmieni oblicze ziemi, tej ziemi.



wtorek, 22 kwietnia 2025

I cóż poczniemy gdy Pan Jezus poprze Roda Stewarda?

 

Podczas zeszłorocznych rekolekcji w Bąblinie, ksiądz Rafał Krakowiak opowiadał nam o św. Klemensie Marii Hofbauerze, austriackim i polskim księdzu redemptoryście, który w roku 1787 z jeszcze z dwoma redemptorystami przybyli do straszliwie zeświecczonej i niewyobrażalnie moralnie zepsutej Warszawy, by ją przywrócić Kościołowi. W tamtym czasie wprawdzie w mieście było aż 160 kościołów, ale w większości stały one puste, co sprawiło, że przez kilka pierwszych lat Klemens z towarzyszami msze odprawiali do pustych ławek, a ich działalność sprowadzała się przede wszystkim do bardzo rozległej działalności dobroczynnej. Sami księża nie mieli grosza przy duszy, sam Klemens swoje ostatnie trzy srebrne monety oddał spotkanemu jeszcze podczas podróży do Polski żebrakowi, natomiast pieniądze przeznaczone na codzienną działalność pochodziły albo od nielicznych bogatych sponsorów, lub z żebraniny, której Klemens osobiście się regularnie oddawał. Opowiadał nam ksiądz Krakowiak, jak to któregoś dnia zaszedł Klemens po prośbie do jakiejś karczmy, gdzie warszawska hołota spędzała czas i gdy zaczepił któregoś z obecnych, ten go spoliczkował. To wprawdzie już nie jest w temacie, ale warto dodać, że św. Klemens w odpowiedzi na ów gest powiedział: "To było dla mnie, a teraz daj na biedne dzieci" i wedle zapisanych relacji wszyscy obecni zaczęli wrzucać Klemensowi do puszki, czy tego co on tam ze sobą miał. 

Co interesujące już jednak, to wtedy też właśnie usłyszałem od księdza Krakowiaka, że czyn taki traktowany jest przez Kościół jako profanacja, a więc grzech śmiertelny. I wtedy też po raz pierwszy dowiedziałem się, że jeśli dam w pysk Rafałowi Trzaskowskiemu, to najwyżej pójdę siedzieć, natomiast już niestety w przypadku księdza Sowy, sprawa może się okazać znacznie poważniejsza.

Ale dowiedziałem się też od księdza Krakowiaka czegoś znacznie bardziej wstrząsającego. Otóż zgodnie z prawem kościelnym, ja nie mam prawa publicznie głosić na temat tym razem dowolnego już biskupa opinii, które mają na celu jego poniżenie, i to nawet jeśli w swoim najgłębszym przekonaniu robię to dla dobra Kościoła. A wynika to z tego, że biskup jest osobą przez Kościół chronioną w sposób wyjątkowy. A biskup Rzymu również, jeśli nie tym bardziej.

Zmarł papież Franciszek i wśród głosów powszechnego żalu nie mogło oczywiście zabraknąć i tych, które towarzyszyły pontyfikatowi Franciszka niemal od pierwszych jego dni, a na które zwróciłem uwagę tu w tym miejscu parokrotnie. Ostatnio, o ile sobie dobrze przypominam, przy okazji telewizyjnego programu Jana Pospieszalskiego, w którym ten regularnie i wręcz w nadmiarze udostępniał czas katolikom zgromadzonym wokół ruchu o nazwie Polonia Christiana, by ci swoje pretensje do Papieża mogli wyrażać, poczynając od apeli o opamiętanie, przez modlitwy o jego nawrócenie i wyrwanie z rąk Szatana, do wręcz kwestionowania legalności jego pontyfikatu i odmawiania tytułowania go papieżem, a nawet katolikiem. Dziś, gdy Papież już odszedł, oni w żaden sposób nie płaczą, w najlepszym wypadku modlą się o to, by Pan Bóg okazał wobec Niego Swoje miłosierdzie, a ich główny problem wydaje się polegać na tym, czy Franciszkowi, w ciągu tych 12 lat uzurpacji udało się tak zniszczyć Kościół, że Jego odbudowa stanie się prawie niemożliwa.

Śledzę wystąpienia tych ludzi, niemal każdego z nich gorliwego katolika, wyznającego podczas każdej mszy swoją wiarę w Święty Kościół Powszechny, widzę jak oni w tym swoim oddaniu dla owego Kościoła zaszli tak daleko, że sami stali się Jego pierwszym autorytetem i chciałbym im wszystkim dziś przypomnieć coś co mi bardzo pięknie objaśnił ksiądz Krakowiak, a dziś – w końcu mimo swojego leciwego już wieku – po konsultacji, jakiej dokonałem z tak zwaną sztuczną inteligencją, uzyskałem na piśmie. Proszę usiąść, posłuchać i pędem udać się do spowiedzi, szczerze zapewniając księdza dobrodzieja, że wy tak tylko z ludzkiej głupoty.


  • Zniewaga papieża (kan. 1370 § 1 KPK):

  • Publiczne znieważenie, obrażanie lub podważanie autorytetu żyjącego papieża jako głowy Kościoła może być traktowane jako przestępstwo przeciwko jedności Kościoła lub władzy papieskiej.

  • Kara: interdykt (zakaz uczestnictwa w sakramentach) lub, w poważniejszych przypadkach, ekskomunika (wykluczenie ze wspólnoty Kościoła). Ekskomunika może być latae sententiae (automatyczna, bez formalnego wyroku) w przypadku szczególnie ciężkich czynów, np. jawnego buntu przeciwko papieżowi.

  • Przykład: W 2023 roku włoski ksiądz Don Ramon Guidetti został ekskomunikowany za nazwanie papieża Franciszka „uzurpatorem” i „jezuitą-masonem” podczas homilii, co uznano za schizmę i zniewagę papieża.

  • Schizma lub nieposłuszeństwo (kan. 1364 KPK):

  • Jeśli poniżanie papieża wiąże się z odrzuceniem jego autorytetu lub podżeganiem do nieposłuszeństwa wobec Stolicy Apostolskiej, może być uznane za schizmę.

  • Kara: ekskomunika latae sententiae.

  • Dotyczy to np. księży lub wiernych, którzy publicznie kwestionują prawowitość papieża lub nawołują do odrzucenia jego nauczania.

  • Znieważenie osoby świętej lub zmarłego papieża:

  • Poniżanie zmarłego papieża, np. św. Jana Pawła II, może być rozpatrywane jako obraza wiary lub profanacja (kan. 1376 KPK), jeśli czyn godzi w cześć osoby kanonizowanej lub w uczucia wiernych.



Amen. Amen. Amen.





piątek, 18 kwietnia 2025

Jeszcze o śmierci matczyno-płodowej

 

Parę dni temu całkiem przypadkiem trafiłem na Facebooku na profil pewnego ciekawego człowieka, którego to profilu główną chyba treścią jest pokazywanie się w towarzystwie różnego rodzaju paskudnych pająków, mrówek, jaszczurek, żmij, których wspólną cechą jest to, że ich jad jest tak bolesny, że został oficjalnie zakwalifikowany do najbardziej bolesnych na naszym pięknym świecie. Pokazuje się więc ów człowiek wraz z tymi stworzeniami i daje się im kąsać, a osoba mu towarzysząca kręci odpowiednio efektowne filmiki, na których możemy ów ból obserwować naprawdę z bliska.

Czemu człowiek ten robi to co robi, tego oczywiście nie wiem. W pierwszej chwili myślałem, że może on te jady testuje dla dobra nauki, ale po pewnym namyśle uznałem, że chyba jednak nie, natomiast to co mnie w nim intryguje, to to, czy dla niego ta przygodna związana jest jedynie z zarabianiem dobrych, jak to często ma dziś miejsce w internecie, pieniędzy, czy jest w tym czymś być może element pewnej przyjemności. W takim sensie, że dla niego to cierpienie – a z tego co widać, i co znajduje też potwierdzenie w wielu innych źródłach, jest to cierpienie nie byle jakie – jest czymś, bez czego byłoby mu trudno żyć, a więc stanowi rodzaj uzależnienia.

Kilka lat temu przez media przeleciała informacja o niejakim Richardzie Kuklińskim, urodzonym w Stanach Zjednoczonych Polaku, który zdobył sławę, stając się w pewnym momencie jednym z najbardziej bezwzględnych zawodowych zabójców. Sława Kuklińskiego została poważnie wzmocniona przez fakt, że pewien wybitny psychiatra przeprowadził z nim bardzo długi wywiad, który został nakręcony na taśmę filmową, a następnie wydany w formie dokumentalnego filmu. W filmie tym, który robi wrażenie swego rodzaju sesji psychiatrycznej, Kukliński opowiada o swoim życiu, o swojej rodzinie, wieloletniej pracy zawodowego zabójcy, wspomina swoje kolejne ofiary i to jak ginęły – a ginęły, co zresztą było dla Kuklińskiego charakterystyczne i co sprawiało, że przez dziesiątki lat pozostawał nieuchwytny, na najbardziej przemyślane sposoby – kiedy ma powiedzieć, co czuł, gdy kolejny człowiek z jego ręki umierał, niezmiennie odpowiadał, że nie czuł nic.

A ja uważam, że Kukliński – dziś już przed Bogiem, Jego nieskończoną sprawiedliwością i równie nieskończonym miłosierdziem – nie mówi prawdy, kiedy twierdzi, że dla niego zabijanie było jak splunięcie za ramię. Jeśli człowiek z zabijania czyni sobie stałe zajęcie, a zwłaszcza gdy, jak sam przyznaje, tych ofiar było grubo ponad setkę, jestem głęboko przekonany, że on tę robotę lubił, i to lubił bardzo. Jestem na granicy pewności, że dla Kuklińskiego każda dłuższa przerwa w pracy była prawdziwą udręką. Dla niego, każde kolejne zabójstwo, było, tak jak dla wspomnianego wcześniej człowieka od tych pająków i węży, jak narkotyk, uśmierzający o wiele większy ból, niż ból fizyczny – ból istnienia.

I ta konstatacja prowadzi mnie, jak pewnie się już domyślamy, do przypadku niesławnej pani lekarki ze szpitala w Oleśnicy, Gizeli Jagielskiej. Wielu z nas zachodzi w głowę, jak to się stało, że tak głęboka prowincja jak Oleśnica mogła urodzić takiego potwora i uczynić go sławnym na cała Polskę. Ja sam, kiedy pierwszy raz o niej usłyszałem, myślałem, że to jest jakaś stara pijaczka, jakich w tej branży nie brakuje, która przeprowadza te zabiegi za grube pieniądze, a tu tymczasem okazuje się, że nic podobnego. Szpital w Oleśnicy, z tego co czytam, to od lat najważniejszy ośrodek aborcyjny w Polsce, do którego ciągną wraz ze swoimi nienarodzonymi dziećmi kobiety z całego kraju. Dlaczego? No bo, jak od lat głoszą lewicowo-liberalne media, na czele z „Gazetą Wyborczą”, dr Gizela Jagielska nigdy im nie odmówi pomocy. A ona sama nie jest wcale ledwo żywą zapijaczoną staruchą, ale wręcz przeciwnie. Kiedy patrzę na jej zdjęcie, widzę stosunkowo młodą i, gdyby nie oczy, te oczy, to można by było nawet powiedzieć, że całkiem przyjemną z twarz kobietę. A kiedy czytam, skąd ona się wzięła, to okazuje się, że:

 „Od lat związana jest z Uniwersytetem Medycznym we Wrocławiu, gdzie pracuje jako asystentka w I Katedrze i Klinice Ginekologii i Położnictwa.

Posiada liczne certyfikaty z zakresu diagnostyki prenatalnej, w tym prestiżowe uprawnienia ‘Fetal Medicine Foundation UK’ dotyczące oceny serca płodu i badań USG w ciąży. Regularnie uczestniczy w międzynarodowych konferencjach i szkoleniach z zakresu medycyny matczyno-płodowej. Obecnie lek. Jagielska pełni funkcję koordynatorki Oddziału Położniczego, Patologii Ciąży i Bloku Porodowego w Powiatowym Zespole Szpitali w Oleśnicy”.

A zatem, ona nie tylko jest lekarzem pełną gębą, ale chodzącą dumą Powiatowego Zespołu Szpitali w Oleśnicy i osobiście nie widzę najmniejszej możliwości, żebym miał ją traktować, jako główny problem tego, co się tam wyprawia. Gdy przyglądam się całej tej sytuacji i kontekstowi, w jakiej ona zaistniała, to uważam, że nawet jeśli wszystkie sądy uznają, że tym razem Jagielska dokonała morderstwa z zimną krwią, a ona pójdzie za to siedzieć na długie lata, to naprawdę, to co w tym wszystkim jest najstraszniejsze pozostanie bez zmian. Rzecz bowiem w tym, że ona jest zaledwie – owszem, wybitnym – ale jedynie drobnym elementem owego legionu, któremu wspominana tu niejednokrotnie Peggy Noonan, przy okazji zabójstwa niezapomnianej Terri Schiavo, nadała imię „Zakochanych w śmierci”. Tak jak wówczas – niedawno minęła 20 rocznica tamtej tragedii – kiedy to nie któryś z lekarzy, który zamiast ratować życie pani Schiavo, odłączył ją od jedzenia i picia, ale cały przemysł, który wręcz wznosił modły do Szatana, by ona umarła, tak samo w wypadku tego chłopczyka, za jego śmiercią stoją tysiące okrutnych cięć, zadawanych przez wszystkich tych, dla których niewinna śmierć jest jak narkotyk.

To prawda, że Gizela Jagielska przeprowadza kolejne zabiegi aborcyjne, przede wszystkim dlatego, że każdy z nich sprawia jej nieopisaną przyjemność; to prawda, że jeśli tak się sprawy ułożą, że ona jednak zostanie skazana i w konsekwencji usunięta z zawodu, to jej największą zgryzotą nie będzie to, że będzie musiała swoją aktywność ograniczać do brania udziału w demonstracjach Strajku Kobiet, czy pisania felietonów do „Wysokich Obcasów”, ale to, że nie będzie mogła od czasu do czasu zabić bezbronne dziecko. I ja naprawdę nie wiem, jak ona sobie z tym poradzi. Może się powiesi, a może tylko rozpije i zacznie się snuć po galeriach handlowych i kraść drobne rzeczy a może po prostu się przerzuci na kokainę. Myślę zresztą, że tak czy inaczej ona źle skończy, natomiast z pewnością na posterunku pozostaną owi „zakochani w śmierci” komentatorzy.

Na zakończenie zacytuję kilka ostatnich zdań z pamiętnego tekstu Peggy Noonan, pisanego wobec zbliżającego się odejścia Terri Schiavo. Obyśmy nigdy nie zapomnieli tej nauki:

Terri Schiavo prawdopodobnie umrze. I z jej śmierci nie będziemy mieli żadnego pożytku. Jedynym efektem jej śmierci będzie to, że ci, którzy tak bardzo się w owej śmierci zakochali, będą jeszcze bardziej wściekli i wygłodniali.

A ci, którzy się wciąż uczą – nasze dzieci – o Boże! Jakąż to straszną lekcję one właśnie odbierają. Jakież to straszne historie pomagają im się kształtować. Oglądają one dramat Schiavo w telewizji, słuchają o nim w radio. Przed oczami mają społeczeństwo – społeczeństwo, w którym żyją – które stoi na granicy uznania, wręcz zaakceptowania faktu, że uszkodzone życie jest życiem nadającym się wyłącznie na przemiał. Nasze dzieci dorastały w epoce aborcji, i stanowią część epoki, gdzie podobno nawet bardzo szanowani ludzie myślą z entuzjazmem o eutanazji. Dla naszych dzieci i dla świata, który one będą tworzyć nie może być dobrą sytuacja, kiedy one otrzymują właśnie ową nową lekcję. Lekcję, podczas której dowiadują się, że życie ludzkie nie jest cenne, nie jest święte, nie ma nieskończonej wartości.

Kiedy już to uznamy – że ludzkie życie nie jest w końcu czymś aż tak bardzo szczególnym – wówczas wszystko jest możliwe, i nic już więcej nie będzie dobre. Gdy społeczeństwo dochodzi do przekonania, że życie ludzkie z samej zasady nie jest warte tego, by trwało, stąd już wiedzie bardzo śliska droga do komór gazowych. Jeśli to uznamy, znajdziemy się w jednej chwili na drodze, która zakręca w okolicy masowego morderstwa w Columbine, i prowadzi już prosto do Auschwitz.

Póki co, znajdujemy się w Pinellas Park w stanie Floryda”.





środa, 2 kwietnia 2025

Peggy Noonan: Ofiarna Dusza

 

Peggy Noonan to słynna konserwatywna amerykańska dziennikarka, znana przede wszystkim ze swoich felietonów, od wielu już lat publikowanych w „Wall Street Journal”, ale może jeszcze bardziej – przynajmniej z punktu widzenia tych, którzy mają wystarczająco dużo lat, żeby pamiętać – przez to, że to ona właśnie w czasie prezydentury Ronalda Reagana była autorką jego przemówień, i to ona też napisała Prezydentowi tekst słynnego przemówienia wygłoszonego w reakcji na pamiętną katastrofę promu kosmicznego Challenger.

Dziś obchodzimy 20 rocznicę śmierci świętego Jana Pawła II, i to jest dobry bardzo moment, żeby przypomnieć tu tekst Peggy Noonan, bardzo pobożnej katoliczki, napisany przez nią rok przed śmiercią Papieża, w którym chyba nikt tak jak ona nie przedstawił Go jako świętego jeszcze za życia. Przetłumaczyłem ten tekst z myślą o czytelnikach tego bloga i zachęcam dziś właśnie do skupienia, może szczególnie tych, którzy sobie ostatnio bardzo dworują z liczby 2137.

 

 

      Myślę, jak pewnie wszyscy ostatnio, o Janie Pawle II. Wczoraj, przez swój niedawny pobyt w szpitalu, papież nie pojawił się na uroczystościach Środy Popielcowej. Środa Popielcowa przypomina nam katolikom, że któregoś dnia odejdziemy z tego świata, że z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy. Kościół apeluje do nas, byśmy odnowili nasze życie duchowe, zrezygnowali z pewnych drobnych przyjemności i tę rezygnację ofiarowali Bogu, przynajmniej do wiosny i Świąt Wielkanocnych

      Przewlekła fizyczna choroba Papieża jest częścią długiego pożegnania, które niesie w sobie bardzo duże znaczenie. Chciałabym więc dziś opowiedzieć trochę o tym, jak niektórzy z nas starają się owo znaczenie rozumieć i jak ja sama miałam okazję widzieć Jana Pawła II 18 miesięcy temu.

      Kiedy go zobaczyłam, pomyślałam sobie: Oto święty o zachodzie słońca. Tyle że to wcale nie był wieczór, lecz wczesny poranek, jak czytam dziś z moich notatek, godzina 7.30, 2 lipca 2003 roku. Piękny poranek w samym środku najgorszej od stulecia fali rzymskich upałów. Miasto pogrążone w ciszy, ulice rozpalone.

      Setki nas zdążyły się już zgromadzić na Piazza Del Suffizo, w cieniu Kolumnady Berniniego, owych marmurowych kolumn, otaczających Plac Św. Piotra. Wiał lekki ciepły wiatr, a my, czekając aż pojawi się ten już właściwy, nie do zniesienia upał, wachlowaliśmy się zielonymi audiencyjnymi karnetami. Tłum był radosny – rozszczebiotane siostry zakonne, cykający zdjęcia turyści.

      Już za chwilę mieliśmy ujrzeć Papieża podczas jego cotygodniowej audiencji. Wśród nas: pielgrzymka dorosłych głuchoniemych w białych czapkach z daszkiem, z zawiązanymi wokół szyi jedwabnymi zielono-żółto-białymi watykańskimi chusteczkami, członkowie chóru z Archidiecezji St. Louis, grupa sióstr zakonnych z Małej Misji dla Głuchoniemych z Bolonii. Był też mężczyzna z Monterrey z żoną i dwójką dzieci. Wraz z gęstniejącym tłumem, znaleźliśmy się obok siebie i zaczęliśmy rozmawiać, jak byśmy się znali od zawsze.

      - Czemu tu przyjechaliście? – zapytałam.

      - Zobaczyć Papieża – odpowiedział człowiek z Monterrey – To jest najważniejszy chrześcijanin na świecie. Następca Jezusa.

      Gdy po paru minutach odczytałam mu ze swoich notatek jego słowa, poprosił, bym poprawiła: „To jest najważniejszy człowiek na świecie”.

      Rozmawiałam z kobietą w słomkowym kapeluszu, z szerokim, osłaniającym przed twarz słońcem rondem. Na szyi miała zawieszony wisiorek z wielką muszlą. Miała 45, może 50 lat i do złudzenia przypominała starszą już bardzo Gretę Garbo. Powiedziała, że jest na pielgrzymce. On i jej mąż, potężny mężczyzna z siwą brodą, wyruszyli z Austrii w maju, by po setkach kilometrów wędrówki szosą i wiejskimi drogami, zwiedziwszy dziesiątki sanktuariów maryjnych, 1 lipca dotrzeć do Rzymu. Pokazała mi swój dziennik z pielgrzymki, gdzie starannym, ładnym pismem opisała każdy kościół, który spotkali po drodze, a jej mąż niebieskim długopisem zrobił piękne rysunki katedr. Fotografował też wszystkie mijane pod drodze kapliczki, by potem wklejać starannie te zdjęcia do dzienniczka żony. – Niech pani spojrzy na to – powiedziała, wskazując na stronę, gdzie widniała karykatura jej okropnie zmaltretowanej stopy po sześciu tygodniach wędrówki, całej w śmiesznie przerysowanych odciskach. Obok narysowała jakieś kremy i bandaże, którymi opatrywała rany. Powiedziała mi, że przez cały ten czas nie spędzili jednego dnia bez Mszy Świętej. A po co tu przyszli?

      - Jak to, po co? Żeby zobaczyć il Papa! – odpowiedziała i zrobiła gest, jakby chciała dodać: To jest kulminacja.

      Przeszliśmy przez bramki z wykrywaczami metalu, które najwyraźniej nie działały – żadnego piszczenia, bzyczenia, ani jednej osoby, która robiłaby wrażenie, że nas obserwuje – a następnie zostaliśmy poprowadzeni szerokim chodnikiem tuż obok Placu Św. Piotra. (Później, kiedy tamtędy wracałam, młody ksiądz powiedział do mnie: „Naszym zdaniem on został ukrzyżowany gdzieś tutaj, pod nami”. Gdy, nie wiedząc, o co mu chodzi, pokręciłam głową, dodał: „Święty Piotr. To mogło się dziać dokładnie tu, pod nami”, i wskazał na chodnik.)

      Weszliśmy do Auli Pawła VI, potężnej betonowej struktury, robiącej wrażenie nowoczesnej jaskini, trochę jak te nasze typowe protestanckie kościoły na przedmieściach. Przed sceną ustawiono rzędy krzeseł. Ludzie przybywali pojedynczo i w grupach, najpierw setki, potem już tysiące. Szłam razem z nimi i słyszałam jak mówią po francusku, angielsku, niemiecku, po czesku. Widziałam grupy z Zachodniej Afryki, Niemiec, Polski, Szkocji, Portugalii i Brazylii. Z Rumunii przybył chór kobiet w średnim wieku, które zasiadłszy na swoich miejscach, zaczęły nagle cichutko śpiewać. Kiedy skończyły, rozległ się donośny śpiew mieszanego, 30-osobowego chóru z Białegostoku.

      Nagle z samego przodu dał się słyszeć jakiś szum. Do sali wbiegło tańcząc kilkadziesiąt afrykańskich kobiet w długich, białych bawełnianych szatach, śmiejąc się i klaszcząc. Na obszyciu ich sukni widniała informacja, że przybyły z Archidiecezji Freetown w Sierra Leone. Usiadły tuż obok dzieci z katolickiej szkoły w Rwandzie, również klaszczących i potrząsających tamburynami.

      A ja sobie pomyślałam: Jest tu cały Kościół.

      Sala się rozkołysała. Tu okrzyki, tam bębny, gdzieś z tyłu jakiś amerykański spiritual. Jedni przejmowali dźwięk tych, co śpiewali wcześniej, tak że najpierw mieliśmy grupę z Santo Domingo, a kiedy ci kończyli, piosenkę kontynuował ubrany w białe fraki chłopięcy chór z Polski, po nich z kolei słychać już było bębny amerykańskich Indian, którzy w swoich tradycyjnych strojach i ogromnych pióropuszach wyglądali jak cudowne ptaki. A ja, kiedy te dźwięki odbijały się od siebie echem, tak się wzajemnie wspierając, pomyślałam sobie, że ta właśnie publiczność, taka różnorodna, a jednocześnie pozostająca tak bardzo razem, stanowi żywy symbol powszechnego Kościoła na całym świecie.

      I nagle coś się zaczęło dziać. Na scenę weszło dwóch szwajcarskich gwardzistów, w fioletowo-pomarańczowych mundurach, czerwonych pióropuszach na czarnych hełmach i z metalowymi pikami, i sztywno wyprostowani stanęli na środku. Rozległy się wiwaty.

      Po nich pojawił się wachlarz kardynałów ubranych na czarno, w czerwonych lub purpurowych stułach. Następnie dwóch papieskich szambelanów w białych frakach.

      Spojrzeliśmy w lewo od sceny. Coś się działo.

      No i to był on, Papież, 20 minut przed czasem. Kobieta obok mnie, najwyraźniej doświadczony uczestnik audiencji, zaśmiała się.

      – Ostatnio nie każe na siebie długo czekać – wrzasnęła do mnie, próbując przekrzyczeć hałas.

      Papież wjechał na scenę w brązowym, drewnianym krześle, zawieszonym na czymś, co przypominało drewnianą platformę na małych kółkach. Jechał bardzo powoli. Cała konstrukcja wyglądała trochę jak tron na kółkach, a trochę jak ów pojazd używany w wielkich sieciowych sklepach z towarem dla domu, gdzie niekiedy trzeba coś zdjąć z górnych półek. A więc z jednej strony jak coś naprawdę praktycznego, ale też tak bardzo absurdalnego.

      Ubrany na biało, lekko pochylony do przodu. Biała sutanna, biała piuska, biała stuła ze złotymi frędzlami. Kiedy pojazd znalazł się na środku sceny, w jednej chwili otoczony został przez tłum asystentów i kardynałów, którzy pomogli Papieżowi wstać, złapać równowagę i przenieść się na biały, wygodny fotel z wysokim oparciem, który następnie obrócono przodem do sali.

      Spojrzał na nas, a my na niego. Jego twarz… Boże! Ta jego twarz.

      Pomyślałam sobie w jednej chwili o tamtej dziewczynce z ostatniej papieskiej wizyty w Kanadzie dwa lata wcześniej. Było to dziecko może szczęścioletnie, które musiało przecież pamiętać to, co mówili jej rodzice, a mianowicie że papież to najwspanialszy człowiek na ziemi, i to, że oni ją tam specjalnie przyprowadzili na tę wielką mszę na stadionie, i że ona została specjalnie wybrana z tylu innych dzieci, by wręczyć Papieżowi kwiaty. Podeszła więc do niego z tym bukiecikiem, wyciągnęła rękę, a on wtedy nachylił się do niej. No i ona wtedy się odwróciła i z płaczem uciekła ze sceny. Bo był taki stary, jego głowa była taka wielka, a kark i plecy tak strasznie zgarbione, a przez to, że cały ów wysiłek, by unieść głowę, by można było ujrzeć jego twarz, stworzył na jego obliczu tak dramatyczny grymas. I jeszcze ta okropna choroba Parkinsona, która sprawia niekiedy, że wygląda na zagniewanego, złorzeczącego, czy choćby tylko smutnego. No więc ta biedna dziewczynka uciekła.

      Tłum powstał z miejsc, entuzjazm nie ustawał. Mimo to czuło się już pewną rezerwę, jak gdyby część tej radości sprzed audiencji gdzieś wyparowała.

      Sutanna była nieco zbyt krótka, jakieś 15 centymetrów ponad ziemię, odsłaniając jego bawełniane, sportowe skarpetki i znoszone brązowe buty. Oto Papież, który, jak zwykły człowiek, zakłada proste wysłużone trzewiki, a nie tradycyjne papieskie pantofle z jedwabiu.

      – Kochamy Cię, Ojcze! – ktoś krzyknął. – Kochamy Cię Ojcze Święty!

      Z ogromnym wysiłkiem uniósł głowę, a my usiedliśmy i w tym momencie zdałam sobie sprawę z sensu oświadczenia, wydanego przez Watykan tydzień wcześniej, tuż po tym, jak przyjechałam do Rzymu. Ojciec Święty, jak stwierdziło biuro prasowe, tego lata nie będzie już tak jak wcześniej wędrował po górach, ale spędzi urlop na pisaniu wspomnień z czasów swojej młodości. Cały Rzym wrzał od zachwytów: jakież to niesamowite, że tak stary człowiek w swoim wolnym czasie będzie pisał książkę. I nikt jakoś nie zauważył tego, co zostało ukryte w owym oświadczeniu, tego mianowicie, że jego nogi są zwyczajnie niesprawne. Oczywiście, że nie pojedzie w góry.

      Kiedy wspomniałam o tym nieco później znajomemu księdzu, ten się zaśmiał. Powiedział mi, że Jan Paweł II stał się ostatnio bardzo przeczulony na punkcie spekulacji dotyczących jego choroby, i niedawno nawet trochę ironicznie poskarżył się pewnemu amerykańskiemu kardynałowi: „Powiedz tym swoim amerykańskim dziennikarzom, że Papież nie potrzebuje nóg, żeby rządzić Kościołem”.

      Ze zwykłych notatek, które trzymał w ręku, odczytał nam parę zdań. Głos miał niewyraźny i zachrypnięty. Kartki drżały w dłoniach. Mówił po włosku, a czuły mikrofon bardzo wyraźnie przenosił jego ciężki oddech.

      Wśród zebranych nastąpiło poruszenie. I wtedy zaczął mówić po polsku, jego głos nabrał mocy, a na sali, choć większość przecież nie rozumiała ani słowa, zapanowała cisza, i wszyscy pochylili się do przodu.

      Ręka drżała mu strasznie. Gdy tłumacz powtarzał jego słowa, pochylił głowę i oparł podbródek na lewej dłoni, jakby chciał opanować drżenie.

      A potem odkaszlnął i zaczął mówić po angielsku. Jednak jedyne, co byłam w stanie zrozumieć, to „duch Błogosławieństw”. Później przeczytałam doniesienia Associated Press na temat tego, co Papież do nas mówił. Tematem tych rozważań był Psalm 145, który on nazwał „pieśnią na chwałę poranka”. Kończy się on, powiedział „proklamacją panowania Boga nad historią człowieka”. Przypomina nam, powiedział, że „Pan będzie panował na wieki”.

      Dzieci z Santo Domingo zaintonowały starą piosenkę: Juan Pablo, Segundo, el padre de el Mundo, a on uniósł prawą dłoń, jakby chciał powiedzieć, że wszystko słyszy. Jednak te jego słynne dawne żarty, kiedy to przywoływał dzieci witające go w Nowym Jorku i Chicago, i wołał: „chodźcie do mnie, chodźcie”, teraz już nie wchodziły w grę.

      A mimo to, kiedy go obserwowałam, uświadomiłam sobie, że nie umiem na niego patrzeć, jak na człowieka słabego i chorego. Widziałam go, jako kogoś, kto jest zaledwie uwięziony w jakimś zewnętrznym, niezależnym od niego zupełnie, bezruchu. Kogoś, kto tak naprawdę wewnątrz wciąż pozostaje Janem Pawłem.

      I wtedy sobie pomyślałam: To jest ofiarna dusza. Jego cierpienie ma sens.

      Przez ten ból ona nas chce czegoś nauczyć.

      Pośpiewał nam jeszcze troszeczkę, jak siedzący na słońcu staruszek. Większość nie była nawet w stanie odcyfrować słów tej piosenki, tyle że on to robił dla nas, a w tym było coś tak bardzo pięknego i wzruszającego, że zwróciłam się do znajomej i powiedziałam: „Czy słyszysz, jak śpiewa człowiek święty?” Wdychałam ten śpiew, pozwalałam, by wpływał do moich uszu i już tylko marzyłam, by móc zakryć je dłońmi i zatrzymać je tam został na zawsze.

       I wtedy Jan Paweł uczynił znak krzyża. Kardynałowie wrócili, uklęknęli przed nim i ucałowali pierścień. Grupa amerykańskich Indian też weszła na scenę, by mu się pokłonić. Po nich też pojawiło się kilkadziesiąt par w ślubnych strojach, prosząc o błogosławieństwo. A na samym końcu, na wózkach inwalidzkich i na szpitalnych łóżkach wwieziono grupę dzieci i dorosłych.

      Zawsze, gdy idzie o Jana Pawła, mam wrażenie, że gdyby on tylko mógł ograniczyć liczbę ludzi, z którymi się spotyka i którym błogosławi, do tych, których lubi najbardziej, nie byliby to ani kardynałowie, ani książęta, ani kongresmeni, ale siostry zakonne z jakichś zapomnianych zgromadzeń i dzieci z zespołem Downa. A zwłaszcza te dzieci. Bo one ucierpiały najbardziej i ponieważ w jakiś niezwykły i przedziwny sposób one rozumieją znacznie więcej, niż większość ludzi. Wszyscy inni, mniej lub bardziej splątani jesteśmy swoimi ambicjami, by realizować jakieś najbardziej niezwykłe plany, podczas gdy ci najbardziej skromni i bezradni potrafią przyjąć najważniejsze przesłanie w sposób najbardziej głęboki i otwarty: Bóg nas kocha, Jego miłość nas otacza, pozwolił, byśmy Go też kochali, bawili się z Nim, służyli Mu i byli szczęśliwi.

      Znam kobietę, która miała okazję pracować z ludźmi upośledzonymi. Dzieci z zespołem Downa prosiły ją, by im pozwoliła rozczesywać swoje długie blond włosy, a następnie się w nich zanurzały i ginęły w tym ich pięknie. Dotykały tych włosów, rozdzielały i przedzierały się przez nie, jak przez jakieś zasłony. Potrzeba naprawdę wielkiego duchowego geniuszu, by w długich blond włosach odnaleźć niebo. A one to wiedziały. I Papież wie, że one wiedzą.

      I wtedy audiencja dobiegła końca. Znów pojawiło się całe mnóstwo kardynałów i osób towarzyszących i otoczyli Papieża. Unieśli go z fotela, przenieśli z powrotem na ten niby tron na kółkach, a następnie zwieźli go ze sceny.

      A on odwrócił się do nas raz jeszcze, uniósł prawą rękę i uczynił ledwo widoczny znak krzyża. I wtedy Polacy na sali zaczęli śpiewać piosenkę, której treść sięgała samych początków, prawdziwy znak czasów sprzed 25 lat, kiedy to Jan Paweł po raz pierwszy stanął na balkonie w Watykanie i spojrzał na świat. Śpiewali mu ją na każdym przystanku jego tak długiego pontyfikatu, w dobrych i złych czasach: „Sto lat, sto lat, niech żyje nam”.

      Zostałam do samego końca, jakieś dwie godziny, a potem obróciłam się, by spojrzeć na twarze ludzi stojących za mną, tak bym mogła je później dokładnie opisać… i aż mną wstrząsnęło. Bo już niemal nikogo nie było. Większość, może dwie trzecie, zdążyła już wyjść. Oni wyszli jeszcze zanim nawet sam Papież zjechał ze sceny. Zupełnie jakby skasowali bilet – no to zobaczyliśmy dziadka – i ruszyli w dalszą drogę, obejrzeć sobie koty w Koloseum.

      Jego całe życie stanowi dziś pożegnalną trasę. On świetnie wie, że oni przychodzą go zobaczyć trochę po to, by móc powiedzieć: „Widzieliśmy Jana Pawła Wielkiego”. W ten sposób wokół niego wciąż panuje pewien półmrok, od którego nie ma ucieczki.

      Wybuch radości i smutku zaznaczy jego odejście. Radości, ponieważ nadchodzi czas, by któryś z młodszych papieży odcisnął swoje piętno na naszych czasach. Smutku, bo to jest prawdziwy mocarz, ostatni papież starego wieku. I jeszcze coś. Po nim przyjdzie już prawdziwy, nowoczesny świat, ten zupełnie już nowy, świat po 11 września, i do gry zostaniemy zaproszeni wszyscy. On był ostatnim owocem starego świata. Jego obecność była równie prawdziwa i niewzruszona, jak sam Watykan.

      Jego cierpienie świadczy za niego. Ono ma swój cel. Ono chce nam coś powiedzieć. Wczoraj, kiedy sobie o tym myślałam i wspominałam tamtą audiencję, zadzwoniłam do wybitnego pisarza i myśliciela Michaela Novaka i poprosiłam go, by trochę pomyślał za mnie. Otóż Święta Teresa z Lisieux, przypomniał mi, wierzyła, że jej cierpienie może pomóc innym. A zatem brała ona wszystkie swoje chwile bólu, gniewu, czy smutku i ofiarowała je Bogu, wierząc, że w ten sposób one zjednoczą się z bożą miłością, a więc z czymś nieskończenie potężnym, co istnieje wyłącznie dla ludzkiego dobra. Prosiła Boga, by przyjął od niej to cierpienie i użył go w ten sposób, by pomóc misjonarzom na całym świecie. Wiedziała, powiedział mi Novak, to co wiedział Dostojewski: świat jest otoczony rodzajem sieci, sieci bardzo energetycznej, w której wszyscy jesteśmy zjednoczeni w naszym cierpieniu i w naszej miłości. Kiedy oddasz jej wszystko co posiadasz, masz swój udział w komunii miłości na całym świecie.

      Teresa była karmelitanką. Novak opowiedział mi o tym, co kiedyś zaobserwował George Weigel, że Papież mianowicie ma karmelitańską duszę, duszę, która znakomicie się czuje w karmelitańskiej tradycji codziennego mistycyzmu.

      Więc cóż takiego mówi nam cierpienie Papieża? Kilka rzeczy, powiedział mi Novak. Mówi nam, że w czasach, które obecnie przeżywamy, ważne bardzo jest, by szanować cierpienie ludzi starych i słabych. On chce, byśmy wiedzieli, że oni wszyscy mają swoje miejsce na tym świecie i ich życie ma sens. I nie tylko to mówi. On tym żyje. W młodości był aktorem, a więc jego nauczanie odbywa się trochę też i przez demonstrację, przez sam fakt, że on jest. Jego cierpienie to dramat, którym on żyje zupełnie świadomie. Jan Paweł opowiada się za życiem – za wszystkim co je stanowi. Pragnie oddać szacunek temu, czego świat nie szanuje.

      W takim razie, czemu, zapytałam, Bóg dopuszcza, by człowiek, którego z pewnością bardzo pokochał, musiał iść przez życie aż tak cierpiąc? Przecież mógł go wziąć do Siebie lata temu. Może, odpowiedział Novak, Bóg pragnie nam pokazać, jak bardzo nas kocha, a robi to każdego dnia, pozwalając, by to właśnie Papież nam pokazał, jak to on nas bardzo kocha. Jezus, cierpiąc na krzyżu, był bliski upadku, a mimo to pozostał tam do końca.

      I to mi przypomniało coś, co Papież powiedział komuś bardzo sobie bliskiemu, gdy parę lat temu pojawił się temat, by może przeszedł na emeryturę: „Chrystus nie zszedł z krzyża”. Chrystus odszedł, gdy się wykonało.

      Novak zauważył też, że Jan Paweł II często wspominał o potrzebie zaleczenia tysiącletniej rany w relacjach między Kościołami Wschodu i Zachodu. On wierzy, że jego misja nie skończyła się wraz z upadkiem Muru Berlińskiego, i że ona wciąż obejmuje próby naprawienia tego, co tak bardzo podzieliło Rzym, Konstantynopol i Moskwę. Powiedział Novak, że kto wie, czy to cierpienie nie jest poświęcone Bogu po to właśnie, by pogodzić oba Kościoły.

      - On będzie naprawdę bardzo nieszczęśliwy, jeśli umrze, nie pojechawszy z wizytą do Moskwy – powiedział Novak. – I możliwe, że Święty Piotr w związku z tym będzie musiał wiele wycierpieć.




Kto się boi Bronisława Wildsteina?

  Ile razy przypominam sobie swoją książkę „O samotnej wyspie, zapomnianej łodzi i oceanie bez kresu”, w której zamieściłem całą kor...