Peggy
Noonan to słynna konserwatywna amerykańska dziennikarka, znana
przede wszystkim ze swoich felietonów, od wielu już lat
publikowanych w „Wall Street Journal”, ale może jeszcze bardziej
– przynajmniej z punktu widzenia tych, którzy mają wystarczająco
dużo lat, żeby pamiętać – przez to, że to ona właśnie w
czasie prezydentury Ronalda Reagana była autorką jego przemówień,
i to ona też napisała Prezydentowi tekst słynnego przemówienia
wygłoszonego w reakcji na pamiętną katastrofę promu kosmicznego
Challenger.
Dziś
obchodzimy 20 rocznicę śmierci świętego Jana Pawła II, i to jest
dobry bardzo moment, żeby przypomnieć tu tekst Peggy Noonan, bardzo
pobożnej katoliczki, napisany przez nią rok przed śmiercią
Papieża, w którym chyba nikt tak jak ona nie przedstawił Go jako
świętego jeszcze za życia. Przetłumaczyłem ten tekst z myślą o
czytelnikach tego bloga i zachęcam dziś właśnie do skupienia,
może szczególnie tych, którzy sobie ostatnio bardzo dworują z
liczby 2137.
Myślę,
jak pewnie wszyscy ostatnio, o Janie Pawle II. Wczoraj, przez swój
niedawny pobyt w szpitalu, papież nie pojawił się na
uroczystościach Środy Popielcowej. Środa Popielcowa przypomina nam
katolikom, że któregoś dnia odejdziemy z tego świata, że z
prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy. Kościół apeluje do
nas, byśmy odnowili nasze życie duchowe, zrezygnowali z pewnych
drobnych przyjemności i tę rezygnację ofiarowali Bogu,
przynajmniej do wiosny i Świąt Wielkanocnych
Przewlekła
fizyczna choroba Papieża jest częścią długiego pożegnania,
które niesie w sobie bardzo duże znaczenie. Chciałabym więc dziś
opowiedzieć trochę o tym, jak niektórzy z nas starają się owo
znaczenie rozumieć i jak ja sama miałam okazję widzieć Jana Pawła
II 18 miesięcy temu.
Kiedy
go zobaczyłam, pomyślałam sobie: Oto święty o zachodzie słońca.
Tyle że to wcale nie był wieczór, lecz wczesny poranek, jak czytam
dziś z moich notatek, godzina 7.30, 2 lipca 2003 roku. Piękny
poranek w samym środku najgorszej od stulecia fali rzymskich upałów.
Miasto pogrążone w ciszy, ulice rozpalone.
Setki
nas zdążyły się już zgromadzić na Piazza Del Suffizo, w cieniu
Kolumnady Berniniego, owych marmurowych kolumn, otaczających Plac
Św. Piotra. Wiał lekki ciepły wiatr, a my, czekając aż pojawi
się ten już właściwy, nie do zniesienia upał, wachlowaliśmy się
zielonymi audiencyjnymi karnetami. Tłum był radosny –
rozszczebiotane siostry zakonne, cykający zdjęcia turyści.
Już
za chwilę mieliśmy ujrzeć Papieża podczas jego cotygodniowej
audiencji. Wśród nas: pielgrzymka dorosłych głuchoniemych w
białych czapkach z daszkiem, z zawiązanymi wokół szyi jedwabnymi
zielono-żółto-białymi watykańskimi chusteczkami, członkowie
chóru z Archidiecezji St. Louis, grupa sióstr zakonnych z Małej
Misji dla Głuchoniemych z Bolonii. Był też mężczyzna z Monterrey
z żoną i dwójką dzieci. Wraz z gęstniejącym tłumem,
znaleźliśmy się obok siebie i zaczęliśmy rozmawiać, jak byśmy
się znali od zawsze.
-
Czemu tu przyjechaliście? – zapytałam.
-
Zobaczyć Papieża – odpowiedział człowiek z Monterrey – To
jest najważniejszy chrześcijanin na świecie. Następca Jezusa.
Gdy
po paru minutach odczytałam mu ze swoich notatek jego słowa,
poprosił, bym poprawiła: „To jest najważniejszy człowiek na
świecie”.
Rozmawiałam
z kobietą w słomkowym kapeluszu, z szerokim, osłaniającym przed
twarz słońcem rondem. Na szyi miała zawieszony wisiorek z wielką
muszlą. Miała 45, może 50 lat i do złudzenia przypominała
starszą już bardzo Gretę Garbo. Powiedziała, że jest na
pielgrzymce. On i jej mąż, potężny mężczyzna z siwą brodą,
wyruszyli z Austrii w maju, by po setkach kilometrów wędrówki
szosą i wiejskimi drogami, zwiedziwszy dziesiątki sanktuariów
maryjnych, 1 lipca dotrzeć do Rzymu. Pokazała mi swój dziennik z
pielgrzymki, gdzie starannym, ładnym pismem opisała każdy kościół,
który spotkali po drodze, a jej mąż niebieskim długopisem zrobił
piękne rysunki katedr. Fotografował też wszystkie mijane pod
drodze kapliczki, by potem wklejać starannie te zdjęcia do
dzienniczka żony. – Niech pani spojrzy na to – powiedziała,
wskazując na stronę, gdzie widniała karykatura jej okropnie
zmaltretowanej stopy po sześciu tygodniach wędrówki, całej w
śmiesznie przerysowanych odciskach. Obok narysowała jakieś kremy i
bandaże, którymi opatrywała rany. Powiedziała mi, że przez cały
ten czas nie spędzili jednego dnia bez Mszy Świętej. A po co tu
przyszli?
-
Jak to, po co? Żeby zobaczyć il
Papa!
– odpowiedziała i zrobiła gest, jakby chciała dodać: To jest
kulminacja.
Przeszliśmy
przez bramki z wykrywaczami metalu, które najwyraźniej nie działały
– żadnego piszczenia, bzyczenia, ani jednej osoby, która robiłaby
wrażenie, że nas obserwuje – a następnie zostaliśmy
poprowadzeni szerokim chodnikiem tuż obok Placu Św. Piotra.
(Później, kiedy tamtędy wracałam, młody ksiądz powiedział do
mnie: „Naszym zdaniem on został ukrzyżowany gdzieś tutaj, pod
nami”. Gdy, nie wiedząc, o co mu chodzi, pokręciłam głową,
dodał: „Święty Piotr. To mogło się dziać dokładnie tu, pod
nami”, i wskazał na chodnik.)
Weszliśmy
do Auli Pawła VI, potężnej betonowej struktury, robiącej wrażenie
nowoczesnej jaskini, trochę jak te nasze typowe protestanckie
kościoły na przedmieściach. Przed sceną ustawiono rzędy krzeseł.
Ludzie przybywali pojedynczo i w grupach, najpierw setki, potem już
tysiące. Szłam razem z nimi i słyszałam jak mówią po francusku,
angielsku, niemiecku, po czesku. Widziałam grupy z Zachodniej
Afryki, Niemiec, Polski, Szkocji, Portugalii i Brazylii. Z Rumunii
przybył chór kobiet w średnim wieku, które zasiadłszy na swoich
miejscach, zaczęły nagle cichutko śpiewać. Kiedy skończyły,
rozległ się donośny śpiew mieszanego, 30-osobowego chóru z
Białegostoku.
Nagle
z samego przodu dał się słyszeć jakiś szum. Do sali wbiegło
tańcząc kilkadziesiąt afrykańskich kobiet w długich, białych
bawełnianych szatach, śmiejąc się i klaszcząc. Na obszyciu ich
sukni widniała informacja, że przybyły z Archidiecezji Freetown w
Sierra Leone. Usiadły tuż obok dzieci z katolickiej szkoły w
Rwandzie, również klaszczących i potrząsających tamburynami.
A
ja sobie pomyślałam: Jest tu cały Kościół.
Sala
się rozkołysała. Tu okrzyki, tam bębny, gdzieś z tyłu jakiś
amerykański spiritual. Jedni przejmowali dźwięk tych, co śpiewali
wcześniej, tak że najpierw mieliśmy grupę z Santo Domingo, a
kiedy ci kończyli, piosenkę kontynuował ubrany w białe fraki
chłopięcy chór z Polski, po nich z kolei słychać już było
bębny amerykańskich Indian, którzy w swoich tradycyjnych strojach
i ogromnych pióropuszach wyglądali jak cudowne ptaki. A ja, kiedy
te dźwięki odbijały się od siebie echem, tak się wzajemnie
wspierając, pomyślałam sobie, że ta właśnie publiczność, taka
różnorodna, a jednocześnie pozostająca tak bardzo razem, stanowi
żywy symbol powszechnego Kościoła na całym świecie.
I
nagle coś się zaczęło dziać. Na scenę weszło dwóch
szwajcarskich gwardzistów, w fioletowo-pomarańczowych mundurach,
czerwonych pióropuszach na czarnych hełmach i z metalowymi pikami,
i sztywno wyprostowani stanęli na środku. Rozległy się wiwaty.
Po
nich pojawił się wachlarz kardynałów ubranych na czarno, w
czerwonych lub purpurowych stułach. Następnie dwóch papieskich
szambelanów w białych frakach.
Spojrzeliśmy
w lewo od sceny. Coś się działo.
No
i to był on, Papież, 20 minut przed czasem. Kobieta obok mnie,
najwyraźniej doświadczony uczestnik audiencji, zaśmiała się.
–
Ostatnio
nie każe na siebie długo czekać – wrzasnęła do mnie, próbując
przekrzyczeć hałas.
Papież
wjechał na scenę w brązowym, drewnianym krześle, zawieszonym na
czymś, co przypominało drewnianą platformę na małych kółkach.
Jechał bardzo powoli. Cała konstrukcja wyglądała trochę jak tron
na kółkach, a trochę jak ów pojazd używany w wielkich sieciowych
sklepach z towarem dla domu, gdzie niekiedy trzeba coś zdjąć z
górnych półek. A więc z jednej strony jak coś naprawdę
praktycznego, ale też tak bardzo absurdalnego.
Ubrany
na biało, lekko pochylony do przodu. Biała sutanna, biała piuska,
biała stuła ze złotymi frędzlami. Kiedy pojazd znalazł się na
środku sceny, w jednej chwili otoczony został przez tłum
asystentów i kardynałów, którzy pomogli Papieżowi wstać, złapać
równowagę i przenieść się na biały, wygodny fotel z wysokim
oparciem, który następnie obrócono przodem do sali.
Spojrzał
na nas, a my na niego. Jego twarz… Boże! Ta jego twarz.
Pomyślałam
sobie w jednej chwili o tamtej dziewczynce z ostatniej papieskiej
wizyty w Kanadzie dwa lata wcześniej. Było to dziecko może
szczęścioletnie, które musiało przecież pamiętać to, co mówili
jej rodzice, a mianowicie że papież to najwspanialszy człowiek na
ziemi, i to, że oni ją tam specjalnie przyprowadzili na tę wielką
mszę na stadionie, i że ona została specjalnie wybrana z tylu
innych dzieci, by wręczyć Papieżowi kwiaty. Podeszła więc do
niego z tym bukiecikiem, wyciągnęła rękę, a on wtedy nachylił
się do niej. No i ona wtedy się odwróciła i z płaczem uciekła
ze sceny. Bo był taki stary, jego głowa była taka wielka, a kark i
plecy tak strasznie zgarbione, a przez to, że cały ów wysiłek, by
unieść głowę, by można było ujrzeć jego twarz, stworzył na
jego obliczu tak dramatyczny grymas. I jeszcze ta okropna choroba
Parkinsona, która sprawia niekiedy, że wygląda na zagniewanego,
złorzeczącego, czy choćby tylko smutnego. No więc ta biedna
dziewczynka uciekła.
Tłum
powstał z miejsc, entuzjazm nie ustawał. Mimo to czuło się już
pewną rezerwę, jak gdyby część tej radości sprzed audiencji
gdzieś wyparowała.
Sutanna
była nieco zbyt krótka, jakieś 15 centymetrów ponad ziemię,
odsłaniając jego bawełniane, sportowe skarpetki i znoszone brązowe
buty. Oto Papież, który, jak zwykły człowiek, zakłada proste
wysłużone trzewiki, a nie tradycyjne papieskie pantofle z jedwabiu.
– Kochamy
Cię, Ojcze! – ktoś krzyknął. – Kochamy Cię Ojcze Święty!
Z
ogromnym wysiłkiem uniósł głowę, a my usiedliśmy i w tym
momencie zdałam sobie sprawę z sensu oświadczenia, wydanego przez
Watykan tydzień wcześniej, tuż po tym, jak przyjechałam do Rzymu.
Ojciec Święty, jak stwierdziło biuro prasowe, tego lata nie będzie
już tak jak wcześniej wędrował po górach, ale spędzi urlop na
pisaniu wspomnień z czasów swojej młodości. Cały Rzym wrzał od
zachwytów: jakież to niesamowite, że tak stary człowiek w swoim
wolnym czasie będzie pisał książkę. I nikt jakoś nie zauważył
tego, co zostało ukryte w owym oświadczeniu, tego mianowicie, że
jego nogi są zwyczajnie niesprawne. Oczywiście, że nie pojedzie w
góry.
Kiedy
wspomniałam o tym nieco później znajomemu księdzu, ten się
zaśmiał. Powiedział mi, że Jan Paweł II stał się ostatnio
bardzo przeczulony na punkcie spekulacji dotyczących jego choroby, i
niedawno nawet trochę ironicznie poskarżył się pewnemu
amerykańskiemu kardynałowi: „Powiedz tym swoim amerykańskim
dziennikarzom, że Papież nie potrzebuje nóg, żeby rządzić
Kościołem”.
Ze
zwykłych notatek, które trzymał w ręku, odczytał nam parę zdań.
Głos miał niewyraźny i zachrypnięty. Kartki drżały w dłoniach.
Mówił po włosku, a czuły mikrofon bardzo wyraźnie przenosił
jego ciężki oddech.
Wśród
zebranych nastąpiło poruszenie. I wtedy zaczął mówić po polsku,
jego głos nabrał mocy, a na sali, choć większość przecież nie
rozumiała ani słowa, zapanowała cisza, i wszyscy pochylili się do
przodu.
Ręka
drżała mu strasznie. Gdy tłumacz powtarzał jego słowa, pochylił
głowę i oparł podbródek na lewej dłoni, jakby chciał opanować
drżenie.
A
potem odkaszlnął i zaczął mówić po angielsku. Jednak jedyne, co
byłam w stanie zrozumieć, to „duch Błogosławieństw”. Później
przeczytałam doniesienia Associated Press na temat tego, co Papież
do nas mówił. Tematem tych rozważań był Psalm 145, który on
nazwał „pieśnią na chwałę poranka”. Kończy się on,
powiedział „proklamacją panowania Boga nad historią człowieka”.
Przypomina nam, powiedział, że „Pan będzie panował na wieki”.
Dzieci
z Santo Domingo zaintonowały starą piosenkę: Juan Pablo, Segundo,
el padre de el Mundo, a on uniósł prawą dłoń, jakby chciał
powiedzieć, że wszystko słyszy. Jednak te jego słynne dawne
żarty, kiedy to przywoływał dzieci witające go w Nowym Jorku i
Chicago, i wołał: „chodźcie do mnie, chodźcie”, teraz już
nie wchodziły w grę.
A
mimo to, kiedy go obserwowałam, uświadomiłam sobie, że nie umiem
na niego patrzeć, jak na człowieka słabego i chorego. Widziałam
go, jako kogoś, kto jest zaledwie uwięziony w jakimś zewnętrznym,
niezależnym od niego zupełnie, bezruchu. Kogoś, kto tak naprawdę
wewnątrz wciąż pozostaje Janem Pawłem.
I
wtedy sobie pomyślałam: To jest ofiarna dusza. Jego cierpienie ma
sens.
Przez
ten ból ona nas chce czegoś nauczyć.
Pośpiewał
nam jeszcze troszeczkę, jak siedzący na słońcu staruszek.
Większość nie była nawet w stanie odcyfrować słów tej
piosenki, tyle że on to robił dla nas, a w tym było coś tak
bardzo pięknego i wzruszającego, że zwróciłam się do znajomej i
powiedziałam: „Czy słyszysz, jak śpiewa człowiek święty?”
Wdychałam ten śpiew, pozwalałam, by wpływał do moich uszu i już
tylko marzyłam, by móc zakryć je dłońmi i zatrzymać je tam
został na zawsze.
I
wtedy Jan Paweł uczynił znak krzyża. Kardynałowie wrócili,
uklęknęli przed nim i ucałowali pierścień. Grupa amerykańskich
Indian też weszła na scenę, by mu się pokłonić. Po nich też
pojawiło się kilkadziesiąt par w ślubnych strojach, prosząc o
błogosławieństwo. A na samym końcu, na wózkach inwalidzkich i na
szpitalnych łóżkach wwieziono grupę dzieci i dorosłych.
Zawsze,
gdy idzie o Jana Pawła, mam wrażenie, że gdyby on tylko mógł
ograniczyć liczbę ludzi, z którymi się spotyka i którym
błogosławi, do tych, których lubi najbardziej, nie byliby to ani
kardynałowie, ani książęta, ani kongresmeni, ale siostry zakonne
z jakichś zapomnianych zgromadzeń i dzieci z zespołem Downa. A
zwłaszcza te dzieci. Bo one ucierpiały najbardziej i ponieważ w
jakiś niezwykły i przedziwny sposób one rozumieją znacznie
więcej, niż większość ludzi. Wszyscy inni, mniej lub bardziej
splątani jesteśmy swoimi ambicjami, by realizować jakieś
najbardziej niezwykłe plany, podczas gdy ci najbardziej skromni i
bezradni potrafią przyjąć najważniejsze przesłanie w sposób
najbardziej głęboki i otwarty: Bóg nas kocha, Jego miłość nas
otacza, pozwolił, byśmy Go też kochali, bawili się z Nim, służyli
Mu i byli szczęśliwi.
Znam
kobietę, która miała okazję pracować z ludźmi upośledzonymi.
Dzieci z zespołem Downa prosiły ją, by im pozwoliła rozczesywać
swoje długie blond włosy, a następnie się w nich zanurzały i
ginęły w tym ich pięknie. Dotykały tych włosów, rozdzielały i
przedzierały się przez nie, jak przez jakieś zasłony. Potrzeba
naprawdę wielkiego duchowego geniuszu, by w długich blond włosach
odnaleźć niebo. A one to wiedziały. I Papież wie, że one wiedzą.
I
wtedy audiencja dobiegła końca. Znów pojawiło się całe mnóstwo
kardynałów i osób towarzyszących i otoczyli Papieża. Unieśli go
z fotela, przenieśli z powrotem na ten niby tron na kółkach, a
następnie zwieźli go ze sceny.
A
on odwrócił się do nas raz jeszcze, uniósł prawą rękę i
uczynił ledwo widoczny znak krzyża. I wtedy Polacy na sali zaczęli
śpiewać piosenkę, której treść sięgała samych początków,
prawdziwy znak czasów sprzed 25 lat, kiedy to Jan Paweł po raz
pierwszy stanął na balkonie w Watykanie i spojrzał na świat.
Śpiewali mu ją na każdym przystanku jego tak długiego
pontyfikatu, w dobrych i złych czasach: „Sto lat, sto lat, niech
żyje nam”.
Zostałam
do samego końca, jakieś dwie godziny, a potem obróciłam się, by
spojrzeć na twarze ludzi stojących za mną, tak bym mogła je
później dokładnie opisać… i aż mną wstrząsnęło. Bo już
niemal nikogo nie było. Większość, może dwie trzecie, zdążyła
już wyjść. Oni wyszli jeszcze zanim nawet sam Papież zjechał ze
sceny. Zupełnie jakby skasowali bilet – no to zobaczyliśmy
dziadka – i ruszyli w dalszą drogę, obejrzeć sobie koty w
Koloseum.
Jego
całe życie stanowi dziś pożegnalną trasę. On świetnie wie, że
oni przychodzą go zobaczyć trochę po to, by móc powiedzieć:
„Widzieliśmy Jana Pawła Wielkiego”. W ten sposób wokół niego
wciąż panuje pewien półmrok, od którego nie ma ucieczki.
Wybuch
radości i smutku zaznaczy jego odejście. Radości, ponieważ
nadchodzi czas, by któryś z młodszych papieży odcisnął swoje
piętno na naszych czasach. Smutku, bo to jest prawdziwy mocarz,
ostatni papież starego wieku. I jeszcze coś. Po nim przyjdzie już
prawdziwy, nowoczesny świat, ten zupełnie już nowy, świat po 11
września, i do gry zostaniemy zaproszeni wszyscy. On był ostatnim
owocem starego świata. Jego obecność była równie prawdziwa i
niewzruszona, jak sam Watykan.
Jego
cierpienie świadczy za niego. Ono ma swój cel. Ono chce nam coś
powiedzieć. Wczoraj, kiedy sobie o tym myślałam i wspominałam
tamtą audiencję, zadzwoniłam do wybitnego pisarza i myśliciela
Michaela Novaka i poprosiłam go, by trochę pomyślał za mnie. Otóż
Święta Teresa z Lisieux, przypomniał mi, wierzyła, że jej
cierpienie może pomóc innym. A zatem brała ona wszystkie swoje
chwile bólu, gniewu, czy smutku i ofiarowała je Bogu, wierząc, że
w ten sposób one zjednoczą się z bożą miłością, a więc z
czymś nieskończenie potężnym, co istnieje wyłącznie dla
ludzkiego dobra. Prosiła Boga, by przyjął od niej to cierpienie i
użył go w ten sposób, by pomóc misjonarzom na całym świecie.
Wiedziała, powiedział mi Novak, to co wiedział Dostojewski: świat
jest otoczony rodzajem sieci, sieci bardzo energetycznej, w której
wszyscy jesteśmy zjednoczeni w naszym cierpieniu i w naszej miłości.
Kiedy oddasz jej wszystko co posiadasz, masz swój udział w komunii
miłości na całym świecie.
Teresa
była karmelitanką. Novak opowiedział mi o tym, co kiedyś
zaobserwował George Weigel, że Papież mianowicie ma karmelitańską
duszę, duszę, która znakomicie się czuje w karmelitańskiej
tradycji codziennego mistycyzmu.
Więc
cóż takiego mówi nam cierpienie Papieża? Kilka rzeczy, powiedział
mi Novak. Mówi nam, że w czasach, które obecnie przeżywamy, ważne
bardzo jest, by szanować cierpienie ludzi starych i słabych. On
chce, byśmy wiedzieli, że oni wszyscy mają swoje miejsce na tym
świecie i ich życie ma sens. I nie tylko to mówi. On tym żyje. W
młodości był aktorem, a więc jego nauczanie odbywa się trochę
też i przez demonstrację, przez sam fakt, że on jest. Jego
cierpienie to dramat, którym on żyje zupełnie świadomie. Jan
Paweł opowiada się za życiem – za wszystkim co je stanowi.
Pragnie oddać szacunek temu, czego świat nie szanuje.
W
takim razie, czemu, zapytałam, Bóg dopuszcza, by człowiek, którego
z pewnością bardzo pokochał, musiał iść przez życie aż tak
cierpiąc? Przecież mógł go wziąć do Siebie lata temu. Może,
odpowiedział Novak, Bóg pragnie nam pokazać, jak bardzo nas kocha,
a robi to każdego dnia, pozwalając, by to właśnie Papież nam
pokazał, jak to on nas bardzo kocha. Jezus, cierpiąc na krzyżu,
był bliski upadku, a mimo to pozostał tam do końca.
I
to mi przypomniało coś, co Papież powiedział komuś bardzo sobie
bliskiemu, gdy parę lat temu pojawił się temat, by może przeszedł
na emeryturę: „Chrystus nie zszedł z krzyża”. Chrystus
odszedł, gdy się wykonało.
Novak
zauważył też, że Jan Paweł II często wspominał o potrzebie
zaleczenia tysiącletniej rany w relacjach między Kościołami
Wschodu i Zachodu. On wierzy, że jego misja nie skończyła się
wraz z upadkiem Muru Berlińskiego, i że ona wciąż obejmuje próby
naprawienia tego, co tak bardzo podzieliło Rzym, Konstantynopol i
Moskwę. Powiedział Novak, że kto wie, czy to cierpienie nie jest
poświęcone Bogu po to właśnie, by pogodzić oba Kościoły.
-
On będzie naprawdę bardzo nieszczęśliwy, jeśli umrze, nie
pojechawszy z wizytą do Moskwy – powiedział Novak. – I możliwe,
że Święty Piotr w związku z tym będzie musiał wiele wycierpieć.