środa, 2 listopada 2011

O okręcie i włosach na głowie

W ostatnich dniach przydarzyło mi się parę rzeczy, które samodzielnie nie miałyby najmniejszego znaczenia i nie zasługiwałyby nawet na to, by tu o nich wspominać choćby w formie dygresji, ale przez jakieś niezwykłe zrządzenie przypadku zaczynają się zlewać w pewien wspólny obraz i rosną. Rosną z każdym dniem, coraz bardziej. Jakiś czas temu wspominałem tu o pewnym moim koledze, człowieku znacznie ode mnie młodszym, ale za to mocno zaprzyjaźnionym i towarzysko niezwykle mi bliskim, którego szczególną cechą jest to, że jak idzie o poglądy na życie, on stanowi dokładne przeciwieństwo tego, w co ja wierzę i co uważam za prawdziwe. A zatem jest on i zdeklarowanym ateistą, i lewicowcem na poziomie… ja wiem? Kto wie czy nie samego Orlińskiego, o którym też tu już było i, jak się okazuje, musi być jeszcze raz. A w dodatku intelektualistą tego szczególnego typu, który mnie na ogół wyłącznie albo śmieszy, albo irytuje. Muzyki słuchamy właściwie tej samej, filmy oglądamy podobne, dowcipy nas śmieszą te same, natomiast jak już idzie o literaturę, to wystarczy powiedziec, że takiego Kuczoka, który jest dla mnie przedstawicielem czystego grafomaństwa, on uważa za pisarza wybitnego. Co więc sprawia, że lubię się z tym moim kolegą zadawać? Dokładnie to samo, co sprawia, że lubię się zadawać z innymi ludźmi, z którymi się zadaję od lat. Po prostu uważam go za miłego i solidnego kumpla, z którym można sobie solidnie i przyjemnie pogawędzić. Czy mi nie przeszkadza to, że on jest jak Orliński? Ani trochę. A jemu to, że ja jestem jak… Błaszczak może? Też, jak się okazuje, nie.
Spotykamy się dość rzadko, ale jak już, to bardzo intensywnie. A zatem nasze przedwczorajsze spotkanie również było intensywne. A zaczęło się od razu od samego Orlińskiego. Mój kolega mianowicie wyszedł do mnie z pretensją o to, że ja Orlińskiego nieuprzejmie potraktowałem. Zdaniem kolegi, Orliński przede wszystkim na moje złośliwości nie zasługuje, bo on mnie wcale aż tak brzydko jak mi się zdaje nie potraktował, a poza tym jest wybitnym intelektualistą, znakomitym blogerem i autorem, wykształconym, dowcipnym i wrażliwym człowiekiem. Akurat jak idzie o traktowanie, ten element jest mi cudownie obojętny, raz dlatego, że to w jaki sposób mnie Orliński traktuje, mam w nosie, a dwa, że uważam, że on mnie nie tyle potraktował brzydko, co głupio. A to już akurat sprawia, że cała sprawa przesuwa się na pozycje dyskusji o faktach, a nie o uczuciach. No ale kolega mój twierdzi na dokładkę, że robię błąd, nie czytając bloga Orlińskiego, bo on pisze naprawdę znakomicie. Ja piszę znakomicie, ale Orliński też, i warto Orlińskiego czytać. Orliński jest świetny.
Przyznam, że kiedy dowiedziałem się, że Orliński jest świetny, ucieszyłem się. Dlaczego? Dlatego, że zwyczajnie lubię, kiedy okazuje się, że nie wszystko jest takie jak się wydaje. Lubię, kiedy świat okazuje się być wielokolorowy i o wielu odcieniach. Lubię wiedzieć, że wciąż mamy strasznie duże pole do tego, by zweryfikować nasze poglądy i nasze przekonania., lub choćby je poprawić. Dobrze jest bowiem wiedzieć, że wciąż tyle przed nami. Że nie wszystko jest już ostatecznie zamknięte. Zajrzałem więc na blog Orlińskiego i czytam tekst na samej górze:
Polską prawicę drażni określenie ‘święto zmarłych’, dlatego lubię go używać na blogu. Nigdy nie lubiłem tego święta – od dziecka mam wrażenie, że w Polsce zbyt dużo uwagi poświęca się martwym, a za mało uwagi żywym i ich potrzebom.
Bardzo lubię za to Halloween, sympatyczne święto z importu. Podoba mi się jego psychologiczny wymiar. Jak trafnie zauważył Chesterton, najcenniejszym przesłaniem baśni o smokach jest pokazanie dzieciom, że smoki można pokonać”.
W tym momencie uznałem, że dalej czytać nie muszę, bo prawdopodobnie następny akapit zacznie się od słów następujących: „Polską prawicę drażni określenie ‘gwiazdka’, dlatego lubię go używać na blogu. Nigdy nie lubiłem tego święta…”. Kolejny – podobnie: „Polską prawicę drażni określenie ‘Dziadek Mróz”, dlatego lubię go używać na blogu. Nigdy nie lubiłem Dziadka Mroza…”. Co dalej? „Polską prawicę drażni określenie ‘moher”, dlatego lubię go używać na blogu. Nigdy nie lubiłem moherów…”. Dalej – bez zmian: „Polską prawicę drażni określenie ‘ten kraj’, dlatego lubię go używać na blogu. Nigdy nie lubiłem tego kraju…”. A może jeszcze coś? „Polską prawicę drażni określenie ‘kaczyzm’, dlatego lubię go używać na blogu. Nigdy nie lubiłem kaczyzmu…”. I teraz niech mi ktoś powie – po co ja mam to czytać dalej?
No ale ponieważ lojalność dla przyjaciela ma swoją cenę, zajrzałem na kolejny wpis Orlińskiego. A tam? Proszę rzucić okiem:
Komcionauta MRW zadał ostatnio pytanie o laptopa dla licealisty oburzonego na to, że jego jareccy wyskakują z kasy tylko na osiem paczek miesięcznie za Kuronia, zamiast na pięć kafli za Gucci School of Warsaw.
Śpieszę z wyśmienitą sugestią laptopa dla licealisty o średniozamożnych rodzicach. To Alienware M11x, low-endowy przedstawiciel high-endowego brandu, który wchodzi właśnie na polski rynek.
Jako hardkorowy makówkarz podchodziłem do niego jak pies do jeża – uważnie obwąchując i szukając słabych punktów. Gwoli obiektywizmu opis zacznę od mocnych punktów. Otóż mocnym punktem Alienware jest moc.
Standardowy test grafiki w Counter-Strike Source podał średnią wartość 119,75 fps. Najniższa jaką zauważyłem to 60 z hakiem, często przekraczał podczas testu 200.
Spuszczę zasłonę miłosierdzia na osiągi mojego Macbooka Pro. Wprawdzie to nie jest najnowszy model, tylko ten poprzedni, ale jednak to piętnastocalowy klocek o katologowej cenie dwukrotnie wyższej od M11x. Strach pomyśleć, jakie osiągi ma alienowa piętnastka o podobnej cenie.
Wniosek jest oczywisty: jeśli dla kogoś giercowanie jest priorytetem (a co ma być priorytetem dla licealisty?), z laptopów liczy się tylko Alienware. Lansować się per ‘patrzcie, jaki ja jestem Free Software Open Source Creative Commons (TM)’ można przecież na wszystkim”.
Zamiast komentarza, rumienię się i oświadczam, że na tym kończę temat Wojciecha Orlińskiego.
W minioną sobotę, prawdopodobnie w związku ze zbliżającym się dniem Wszystkich Świętych, Robert Mazurek uznał za stosowne przeprowadzić swoją cotygodniową rozmowę dla „Rzeczpospolitej” z Janem Hartmanem – ateistą, jak się zdaje w jednym celu – żeby Hartman opowiedział nam skąd on wie, że Boga nie ma, a po śmierci człowiek – ze swoim ciałem i tą niby duszą – już tylko wyłącznie gnije Przyznam, że przeczytałem ją z dużym zainteresowaniem od deski do deski. I od razu przyznam, że w całym swoim życiu nie miałem okazji słuchać tak mądrego wykładu na temat tego, że religia to opium. Naprawdę byłem pod wrażeniem. Niestety jest coś, co mi ten obraz wybitnego filozofa skutecznie zakłóca. Otóż ja wciąż pamiętam, jak przed ponad rokiem, w owym telewizyjnym studio u Pospieszalskiego, miałem okazję tłumaczyć Hartmanowi, że słynny „Borubar” był wyłącznie perfidną manipulacją Systemu, co dla każdego średnio przytomnego obywatela jest faktem nie wymagającym nawet analizy. Okazało się jednak, że dla Hartmana – nie. Hartman był do tego stopnia przekonany, że Lech Kaczyński rzeczywiście powiedział „Borubar” zamiast „Boruc”, że do niego docierało żadne moje słowo, a w pewnym momencie zaczął się ze mnie zwyczajnie szyderczo – i zapewne niezwykle filozoficznie – śmiać. A więc, ja przepraszam bardzo, ale jeśli on nie jest w stanie dostrzec czegoś co stoi przed nim jak byk i puka go w to tępe czoło, to co on może zrozumieć z tej wielkiej i niezmierzonej tajemnicy bożego miłosierdzia? Co on może zrozumieć z czegokolwiek? Co on może mieć do powiedzenia na dowolny, obojętnie jaki, temat? Że Bóg nie istnieje? A Mazurek?
Też już o nim tu pisałem. O tym moim znajomym, który pewnego rzucił się na mnie na ulicy i zaczął mnie wyśmiewać z powodu mojego politycznego zaangażowania. Szliśmy wczoraj na całą rodziną groby… i nagle – jest! Ten sam, złapał mnie za mankiet i zaczął dokładnie w tym samym stylu, co wtedy, się ze mnie nabijać. Tak jakby chciał to moje blogopisanie wyrazić w formie kabaretowej. Tu żona, tu dzieci, tu świece, tu kwiaty, tu tłum ludzi… a ten przez zaciśnięte wściekłością zęby rechocze, że ja jestem głupim pisowcem. Ktoś powie, że to wariat. Otóż nic podobnego – ani on nie jestem wariatem, ani Orliński nie oszalał, ani Hartman, ani tym bardziej, mój serdeczny, lewicowy kolega. To nie jest szaleństwo. To w najlepszym wypadku jest opętanie.
Widziałem niedawno bardzo ciekawy film. Niektórzy twierdzą, że to tzw. „fake documentary”. A więc prowokacja. Otóż nie. Wszystko wskazuje, że to jest szczera prawda. Tak się zdarzyło. Tak było. Za tym stali prawdziwi ludzie. Film nazywa się „Catfish” i opisuje historię pewnego internetowego teatru, na który codziennie jesteśmy narażeni wszyscy. Włącznie z nami tutaj. Otóż pewien młody fotograf Nev Schulman mieszka sobie ze swoim bratem Arielem i kolegą Henry Joostem w Nowym Jorku. Pewnego dnia otrzymuje niezwykła przesyłkę. Ośmioletnia, mieszkająca gdzieś na wsi w stanie Michigan, dziewczynka, nazwiskiem Abbie Pierce, znalazła gdzie jedno z jego zdjęć, na podstawie tego zdjęcia namalowała przepiękny obraz i postanowiła mu go sprezentować. Wkrótce fotograf i dziecko stają się przyjaciółmi z Facebooka, a jeszcze po chwili owa facebookowa przyjaźń rozszerza się o mamę dziewczynki, Angelę, i jej starszą przyrodnią siostrę – prześliczną piosenkarkę i tancerkę o imieniu Megan. Megan przysyła fotografowi swoje piosenki, tamta młodsza – swoje obrazy, przyjaźń rodzinna kwitnie, a między Nevem i Megan nawiązuje się nieunikniony romans. W pewnym momencie Nev zauważa jednak, że są pewne rzeczy – a liczba ich rośnie z każdym dniem – które stawiają całą historię w bardzo niepewnym świetle, a więc Megan nie jest piosenkarką, to dziecko nie jest malarką, a co do mamy – to w ogóle nic już nie wiadomo. No i tu się tak naprawdę rozpoczyna film. Cała trójka zaopatruje się w maleńkie mikrofony, jeszcze mniejsze kamery, wsiada w samochód, i wyrusza na spotkanie nieznanego. No i na miejscu okazuje się, że, owszem, jest jakieś dziecko, które jednak wygląda, jakby się wyłącznie wstydziło, jakiś dwóch chłopców z ciężkim umysłowym upośledzeniem, mąż owej Angeli, który robi wrażenie, jakby nigdy nie miał nic do gadania, a jak idzie o Megan – to do końca nie wiadomo, czy ona gdzieś jest, czy jej nie ma. Jedno co wiadomo na pewno, to to, że Angela wszystko osobiście wymyśliła, osobiście malowała te obrazy, osobiście ściągała te piosenki gdzieś z Internetu i osobiście założyła trzy czy cztery Konata na Facebooku, by robić wrażenie tej niezwykłej rodziny.
Ktoś mi powie, że to nic takiego. Internet jest pełen takich historii. A kto wie, czy to miejsce, na którym my się spotykamy, o podobnych przedstawieniach czegoś też nie ma do powiedzenia? Może. Kto wie? Jednak przyszedł mi ten film do głowy I chciałbym, byście wiedzieli, że mam z nim pewien kłopot. Zwłaszcza wtedy, gdy niektórzy z Was mają do mnie pretensję o to, że bywam tu niegrzeczny, czy mało wyrozumiały.
Pozostaje jeszcze jedno. Co te wszystkie historie mają ze sobą wspólnego? Otóż nie bardzo potrafię sformułować tu jakąś sensowną odpowiedź. Niemniej czuję, że z całą pewnością mają ze sobą wspólnego bardzo dużo. Coś się bowiem dzieje. I, jak mówię, chyba jednak nie chodzi o szaleństwo, ale już o opętanie. A skoro tak, to jestem pewien, że warto o tym wciąż przypominać.
Wypadałoby zakończyć czymś pozytywnym i mocniejszym, niż to całe nieszczęście. Proszę bardzo. Otóż otrzymałem niedawno bardzo piękny mail od pani profesor Zyty Gilowskiej. Jestem pełen nadziei, że nie pogniewa się ona na mnie za to, że zacytuję tu jeden drobny z niego fragment:
Dekoracje przewracają się za szybko i chyba już bez kontroli. Niebezpieczna sytuacja. Kiedy spod ozdóbek wychyla się brutalna machina dziejów, ludziska tracą azymut, niekiedy
na całego. Trzeba zwrócić się do Opatrzności, pamiętać o Przodkach i łapać dystans. W takich przypadkach cytuję sobie świętego Augustyna – ‘Ziemia jest naszym okrętem, nie siedzibą’. Zresztą, ‘Wszystkie włosy na naszej głowie są policzone’. To fakt
”.
Z Bogiem. Do jutra. Może.

Póki co jednak, proszę - bardzo zachęcam - kupować książkę o liściu. Naprawdę warto. I, jak zwykle, proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

26 komentarzy:

  1. @Toyah
    Chciałem tylko zameldować ,że jestem i nadrabiam kilkudniowe zaległości.
    "Przeleciałem" szybko poprzednie notki i komentarze i ... aż boję się skomentować.

    Ale na razie to przede wszystkim dziękuję za słowa Pani Zyty.
    Św. Augustyn... to jest to !
    Tu jesteśmy tylko na chwilę, najważniejsze aby w trakcie tej chwili nie zaprzepaścić tego co może być naszym udziałem - Tam.
    Żeby nie zaprzepaścić !

    PS. Ciekawy artykuł w "Rzepie":

    Żywot premiera K...

    OdpowiedzUsuń
  2. @raven59
    A czego się tu bać? Dopóki się wie, co się komentuje - jest całkowicie bezpiecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. @Toyah
    Dlatego muszę doczytać ponieważ je tylko "przeleciałem"... :-)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Toyahu,

    Co do szalenstwa,powiedz mi prosze bo jestes blizej i moze dociera do Ciebie cos wiecej niz tutaj.Co tam sie dzieje na szczytach wladzy?To juz prawie miesiac po wyborach a ich nie ma nigdzie.Czy tam dotarlo juz to szalenstwo moze i walcza wszyscy ze wszystkimi czy tylko maja nas wszystkich juz tak gleboko w d...e,ze nie musza nas o niczym informowac?

    OdpowiedzUsuń
  5. @Tobiasz11
    Ze źródeł dobrze poinformowany donoszą, że Tusk pracuje nad rozszerzoną wersja expose. Ter same źródła zapowiadają, że będzie więcej o miłości, trochę o kryzysie ale ze szczególnym uwzględnieniem miłości transseksualnej.
    Ma to na celu "puszczenie" oka do Palikmiota a przywołaniem do porządku Pavulona... .
    Po 4 godzinnym przemówienia wszystko już będzie jasne jak słońce w Peru.

    OdpowiedzUsuń
  6. raven,
    No dobrze,w takim razie uruchamiam tv za pare tygodni by posluchac polskich koled.

    OdpowiedzUsuń
  7. @raven59
    Jest jeszcze jedno bardzo dobre rozwiązanie. Te teksty można czytać po kawałku i komentować tylko te przeczytane kawałki. Tyle że wtedy trzeba uważać i nie mówić mi, że jestem durniem. Bo, kiedy się nie zna kontekstu, tak mówić nie wypada. No ale Ty to z pewnością świetnie wiesz i bez mojego gadania.

    OdpowiedzUsuń
  8. @tobiasz11
    Niestety, wiem mniej więcej tyle samo co Ty. PiS jest w zwyczajowym powyborczym kryzysie, a jak idzie o tamtych, to robią co chcą. A co? Nie mam pojęcia, ani też za bardzo nie chcę wiedzieć.

    OdpowiedzUsuń
  9. Niepokojąca ta historia opowiedziana w "Catfish". Wspomniałeś o niej wcześniej, Toyahu, w kontekście rozważań o wpadkach naszego obecnego prezydenta. Wniosek jest jasny: cały ten niemal nieustający festiwal wpadek, dyplomatycznej nieudolności itd. to jedynie teatr. Wydaje mi się jednak, że nie chodziło Ci tu o ograniczenie jedynie do prezydenta. Nie jest dla mnie nową myślą, że Tusk, pozostałe twarze PO, ich głośni medialni klakierzy, a nawet - o zgrozo! - i PiS, to wszystko też jedynie teatr. Komentując u Ciebie nie raz wyrażałem się o Tusku etc. jako o marionetkach.

    Dziś jednak napisałeś o tym bardzo dobitnie, a słowa pani Gilowskiej są tu rzeczywiście najmocniejszym komentarzem, jaki można sobie wyobrazić: "Dekoracje przewracają się za szybko i chyba już bez kontroli." W takich czasach bardzo nam brakuje autorytetów, dlatego wielkie dzięki i za te kilka słów zacytowanych z maila.

    Brak autorytetów sprawia, że jesteśmy zdani na własne niezdarne poszukiwania odpowiedzi. W mediach ciągle opisy sytuacji finansowej, przy czym komentarze "ekspertów" przypominają bezsensowny bełkot. Mnie zainteresowały doniesienia z Kalifornii (Oakland). Tłum demonstrujących nie demolował miasta na oślep, jak to czasem słyszy się, gdy zamieszki mają miejsce w krajach europejskich. Redaktorowi wymsknęło się, że tłum niszczył tylko witryny banków. Może w USA dekoracje już opadły?

    OdpowiedzUsuń
  10. @Toyah
    Jest takie opowiadanie, chyba Henry'ego Jamesa, "Łgarz". O nałogowym kłamcy i jego żonie, która przez lojalność uważała, że musi go kryć i pogrążała się razem z nim w tym opętaniu. Ci Twoi znajomi są jak ta żona. I są chyba jeszcze bardziej udręczeni niż my. Z tego naprawdę może wyzwolić nas wszystkich tylko jakiś potop.

    OdpowiedzUsuń
  11. @filozof grecki
    A ja słyszałem, że swoje data centres banki stawiają na zapuszczonych przedmieściach i zawsze po dwa. Na wszelki wypadek. Czyżby oni od początku wiedzieli, co ich czeka?

    OdpowiedzUsuń
  12. @Marylka
    No, niestety, tego się bardzo obawiam. Że tu już w tej chwili tylko jakaś ciężka klęska może nas uwolnić od tego szaleństwa.
    Co do tych znajomych natomiast, oni są naprawdę bardzo różni. I tylko o niektórych z nich można powiedzieć, że się całkowicie poddali.

    OdpowiedzUsuń
  13. @Toyah
    A propos tych zdublowanych data centers na przedmieściach.

    Wyobraźmy sobie takiego niegodziwca, który przez całe życie nie splamił się pracą, a jedynie wymyślił, że wszyscy będą używać jego papierków jako pieniędzy. W sumie to jeszcze nic złego. Jego podłość i geniusz zarazem polegał na tym, w jaki sposób te papierki puścił w obieg. Otóż, jedyną drogą puszczania ich w obieg było pożyczanie ich ludziom na procent! Odtąd wszystko, co było wycenione praktycznie stanowiło czyiś dług, a na końcu łańcucha wierzycieli był zawsze ten niegodziwiec. Nie trzymał on bogactw w swoich papierkach, bo wiedział, że są one bezwartościowe - sam mógłby je sobie zresztą wypisać. Jego prawdziwym bogactwem był zeszyt, w którym dokładnie zapisywał, kto i ile jest mu winien oraz, jaki narósł mu procent. Ten zeszyt dawał mu legitymację do prawdziwego posiadania wszystkich rzeczy, których ktokolwiek się w życiu dorobił (prawdziwych rzeczy a nie papierków) oraz do prawdziwej władzy. Nic dziwnego, że strzegł go bardziej niż oka w głowie.

    Obawiam się, że nawet jak tłum zdobędzie adresy tych data centers, przełamie zasieki i ochronę, to okaże się, że główne bazy danych są jeszcze lepiej ukryte i strzeżone.

    OdpowiedzUsuń
  14. @filozof grecki
    Pewnie tak jest. Co nie zmienia faktu, że sprawdzić by nie zaszkodziło.

    OdpowiedzUsuń
  15. @Toyah

    "Warto czytać Orlińskiego" rzekł twój kolega. No to jak zajrzałem do wspominanego tu niedawno MopMana (zdaje się, taki przydomek miał Leszczński w jakimś programie telewizyjnym). No i dowiedziałem się np., że wielu Amerykanów uważa Katastrofę Smoleńską za polish joke, tak twierdzi bloger Leszczyński. Po jaką więc cholerę nam ten zapluty pluralizm? Mamy rozmawiać z bolszewikami? Dziękuję, postoję, wolę z mądrymi stracić niż z głupimi zyskać.
    A prof. Zyta Gilowska napisała Ci pięknie. Pozdrawiaj ją od nas :)

    OdpowiedzUsuń
  16. Toyahu,
    właśnie napisałam długi i mądry oraz osobisty komentarz i wszystko poszło w kosmos, bo Blogger wykrył jakiś błąd:(
    Dość mnie to skonfundowało oraz zniechęciło.
    Tekst Twój, jak zwykle rewelacyjny!
    Następnym razem się wypowiem:)

    OdpowiedzUsuń
  17. @Kozik
    Ty widziałeś, że on tu też przylazł? Myślę o Leszczyńskim. Szkoda, że to się nie odbywa w wymiarze fizycznym.

    OdpowiedzUsuń
  18. @Molier
    Szkoda. Powinnaś napisać to jeszcze raz. Ty wiesz, ile razy ja musiałem pisać swój tekst (nie komentarz) jeszcze raz od nowa?

    OdpowiedzUsuń
  19. Widziałem, widziałem. I jak to dobrze, że został tu potraktowany jak bolszewicki troll, z którym, jak wiadomo, się nie rozmawia.

    OdpowiedzUsuń
  20. @Kozik
    Własnie to mi się na tym blogu podoba. Co by o nim nie mówić, to przychodzi taki Leszczyński, i kiedy można by się było spodziewać, że od razu się zrobi jakaś mała dyskusja, to tu zero. Przysłowiowy pies z kulawa nogą... Zero.
    Czyż to o nas nie świadczy wspaniale?

    OdpowiedzUsuń
  21. @Molier
    Moja rada: albo loguj się przed napisaniem komentarza, albo, gdy logujesz się po napisaniu, skopiuj komentarz zaraz po jego napisaniu. Jak system Ci powie, że niestety nie, to ponownie otwórz okienko komentarza i wklej.

    OdpowiedzUsuń
  22. @Toyah
    Trochę off topic ale cieszę się że zamknęli gebę bonieckiemu, to po pierwsze a po drugie koniecznie przeczytaj wywiad Mazurka. Po prostu mnie zatkało.

    http://publicysta.nowyekran.pl/post/36302,tylko-z-wami-rosja-ma-takie-problemy

    OdpowiedzUsuń
  23. @Bendix
    Co to za dziwactwo? Przecież ten wywiad jest sprzed wielu miesięcy.
    Tam ktoś prowadzi tego typu blog?

    OdpowiedzUsuń
  24. @Toyah

    Nie wiem. Wywiad przeczytałem w piątek. Wcześniej go nie widzialem.

    OdpowiedzUsuń
  25. @Marylka

    właśnie tak zrobiłam. I całe szczęście, bo znowu ...kosmos.
    Dziękuję
    Pozdrawiam serdecznie
    p.s. jak to cudownie, ze na blogu Toyaha sami swoi:)

    OdpowiedzUsuń
  26. @Bendix
    A ja owszem - czytałem go, kiedy ukazał się w Rzeczpospolitej ponad rok temu. Nieważne.
    Ja się tylko zastanawiam, jaki jest sens zakładania bloga jako "publicysta", a następnie blogowania, które polega na przeklejaniu starych, w dodatku cudzych, tekstów.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Bumerang, czyli blessing in disguise

  Zanim przejdę do rzeczy, muszę przekazać kilka informacji na temat naszej córki Zosi, która pod koniec maja została zdiagnozowana z bardzo...