Kiedy jeszcze pracowałem w szkole, zdarzało mi się od czasu do czasu jeżdzić za granicę. Najczęściej na wycieczki z dziećmi do Londynu, a niekiedy na jakieś wymiany w ramach europejskich programów unijnych. Nie było tego za dużo, na tyle jednak często, bym mógł zauważyć, że różnica między Polską a tak zwanym „Zachodem” mocno się skurczyła. Jak idzie o obraz najbardziej bezpośredni, można było tam zauważyć dwa elementy. Przede wszystkim ten, że właściwie z dnia na dzień doszło do tego, że nie bardzo wiadomo było, co można przywieźć swoim bliskim z zagranicy w prezencie. Wszystko co można było znaleźć w sklepach, było też do kupienia w Polsce, tyle że może nieco taniej. To już łatwiej miała moja żona. Ona zawsze wiedziała, że ja czekam tylko na litrowego Laphroaiga o mocy 55%, który na promie jest do nabycia za marną stówę z hakiem. Natomiast jak idzie o nią, albo o moje dzieci, to co pozostawało? Czekolada? Płyta Arctic Monkeys? Magazyn Q, czy może Rolling Stone? Nie żartujmy.
A więc to było spostrzeżenie pierwsze. Drugi element owej nowej sytuacji stanowiła świadomość, że właściwie czas wyjeżdżania do Niemiec czy Irlandii za pracą też, jeśli się jeszcze nawet nie skończył, to już tylko wspomnienie o nim zbliża się szybkimi krokami. I nie mam tu na myśli okresu z jeszcze starego PRL-u, kiedy zwykły człowiek zarabiał jakieś 15 dolarów na miesiąc, jeansy w Peweksie kosztowały pięć dolarów, a jeśli komuś udało się znaleźć stałą pracę za granicą, to po kilku latach mógł nawet postawić chałupę. Przecież nawet przez jeszcze całe lata 90, na Zachód do pracy warto było jeździć, bo choć wprawdzie domu z tego wybudować się nie dało, ale już jakiś używany samochód – owszem. I przyszły lata kolejne i nagle, powoli zaczęło wychodzić na to, że nawet jeśli się w Londynie pokelnerzy, czy posprząta ludziom mieszkania, to może i się coś odłoży, ale, biorąc pod uwagę choćby koszta tam pobytu, czy samą rozłąkę, nie wiadomo czy to wszystko warte jest w ogóle – nomen omen – zachodu. Wtedy to właśnie, pojawiły się głosy, ze już niedługo Polacy zaczną wracać z przysłowiowej Irlandii do domu.
Jak mówię, nie jeżdżę już za granicę tak często jak kiedyś. Powiem nawet, że zdarza mi się to w ostatnich latach sporadycznie. Byłem w zeszłym roku z Toyahem juniorem parę dni w Londynie i to, jak idzie o kilka ostatnich lat, wszystko. Na tyle więc mało, że nie mam w ogóle pojęcia, jak się owe cywilizacyjne relacje między Polską, a resztą świata układają w czasie. Poza tym Londyn to w ogóle jest miejsce wyjątkowe. Podejrzewam, że tam jest tak, że nawet jeśli ktoś przyjeżdża z Nowego Jorku, Paryża, czy Rzymu, to ma wrażenie, że znajduje się w innym świecie. A przez obsesję Anglików na punkcie tradycji i nie ruszania tego, co już dobre i sprawdzone, tam zawsze będzie można nacieszyć oko obrazami i przedmiotami, których miejsce jest tylko tam. Choćby prawdziwą angielską herbatą – lepszą od każdej innej – za autentyczne grosze.
I pewnie nie miałbym marnego pojęcia, czy od czasów gdy ostatnim razem jeździłem na Zachód, to tak bardzo świeże i nowe uczucie, że właściwie nie ma się na co patrzeć i nawet nie za bardzo jest tam czego szukać, się zintensyfikowało, czy może zatrzymało w miejscu, wciąż jakby na granicy dwóch cywilizacji, gdyby nie moja żona, która jest nauczycielką pełną gębą i w związku z tym jeździ za granicę niemal bez przerwy. Pisałem już tu o tym. Szkoła, w której ona pracuje ma wymianę z podobną szkołą w Kolonii, w związku z czym raz w roku gościmy u nas pewnego Nikiego, i też raz w roku Niemcy goszczą u siebie moją żonę. I tak jest od lat. Pani Toyahowa nie lubi jeżdzić do Koloni z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że te wyjazdy ją zawsze strasznie dużo kosztują, co wynika z faktu, że o ile, kiedy przyjeżdża do nas Niki, to przez tydzień nasza kuchnia jest jego kuchnią, nasza lodówka jego lodówką, nasze piwo jest jego piwem, a nasza kawa jego kawą, a do stołu trzy razy dziennie nakrywamy dla 6 osób, to w sytuacji odwrotnej, Toyahowej jest to tylko, co ona sobie wcześniej kupi, zaczynając na porannej kawie, a kończąc na wieczornej bułce.
Druga natomiast przyczyna, dla której ona do Koloni jeżdzić aż tak bardzo się nie pali, jest taka, że wszystko ładne, co tam mogła zobaczyć, ona już widziała, a słuchać w kółko języka niemieckiego nie stanowi dla niej – podobnie ja dla większości normalnych Polaków – aż tak wielkiej atrakcji. A więc jest to powód ściśle związany z tym, o czym pisałem wcześniej. Czasy kiedy dla nas wyjazd na Zachód stanowił jakąś kulturową czy wręcz cywilizacyjną atrakcję, jak wszystko na to wskazuje, nawet jeśli całkiem jeszcze nie minęły – to mijają bezpowrotnie…
Pozornie.
Otóż w tym roku, pani Toyahowa po raz pierwszy po przyjeździe do Niemiec stwierdziła, że ona się poczuła trochę tak, jak za pierwszym razem, kiedy to miała okazję znaleźć się na Zachodzie. Wprawdzie zapach sklepów nie był tak intensywnie egzotyczny, jak w tamtych latach, a ulica nie miała w sobie tej tak dziwnie wielkomiejskiej aury, co wtedy, niemniej odniosła ona po raz pierwszy od lat wrażenie, że zaledwie w ciągu jednego roku Polska bardzo się cofnęła. Dokładnie tak: w ciągu jednego zaledwie roku. Oczywiście, nadal musiała się żywić niemal całkowicie na własny koszt, tyle że tym razem też zauważyła, że dziś to utrzymanie robiło wrażenie znacznie dla niej droższe. Oczywiście, zwłaszcza podczas wizyty w Mastrich, widziała cztery kościoły, z których jeden przerobiony był na plac zabaw, drugi na księgarnię, a trzeci na kawiarnię, tyle że tym razem też zauważyła, że dziś – nawet jeśli faktem jest, że tamten świat się powoli kończy – kiedy ona przyjeżdża do Niemiec czy Holandii, to nie tyle przyjeżdża d o innego, ładniejszego i bardziej zasobnego świata, co czuje się, jakby przyjeżdżała ze świata zdecydowanie marniejszego.
Ale zobaczyła też coś jeszcze. Mianowicie znalazła gdzieś, jakimś dziwnym przypadkiem, ogłoszenia poszukujące osób do sprzątania niemieckich mieszkań. I okazało się, że jeśli ona się zatrudni u niemieckiej pani, by jej sprzątać dom, to zarobi 10 euro za godzinę, a zatem, jeśli konsekwentnie postanowi wyjechać do Niemiec za pracą, zatrudni się jako sprzątaczka i będzie pracowała tyle, co dziś pracuje u siebie w szkole, to zamiast tych, powiedzmy z uwzględnieniem wszystkich nadgodzin, 3 tys. złotych, zarobi w ciągu miesiąca 10 tys. złotych. A tak, to, jak by nie liczyć, nie było od dawna. To jest zdecydowana nowość. Tego nie mieliśmy naprawdę od kilku dobrych lat.
Ostatnie dni – wbrew naprawdę intensywnym staraniom frontu ratowania reżimu – dostarczają nam coraz to nowe wiadomości na temat tego, ze nadchodzący rok przyniesie Polsce upadek, jakiego ten naród nie zaznał od dwudziestu już ponad lat. Mimo wciąż od nowa podejmowanych prób zakrzyczenia tej fatalnej prawdy, każdy dzień przynosi nam kolejne informacje o tym, że nie będzie wybudowana następna autostrada, że kolejny pociąg będzie jeździł dużo dłużej niż dotychczas, bo tory gdzieś szlag trafił, albo wagony się powyginały, że kolejny stadion trzeba będzie zbudować od nowa, bo to gdzieś trawa nie chce rosnąć, a gdzie indziej nie da się na ten stadion wejść, lub z niego wyjść… a wszystko to na tle jednej i tej samej informacji – że nie ma pieniędzy. Z tej nędzy, ministrowie polskiego rządu nagle, w bardzo przyspieszonym tempie, zaczęli tracić rozum, a najbardziej widocznym tego dowodem, stało się uruchomienie internetowej strony, z której obcokrajowcy mogą się dowiedzieć, co w kraju obejmującym niedługo prezydencję w Unii Europejskiej oznaczają takie słowa, jak ‘zonk’, czy ‘wypasiony’.
Naturalną skłonnością większości z nas jest przyjmowanie przeróżnych nieszczęść w oderwaniu od całości. A więc, jeśli przydarzy nam się coś niedobrego, staramy się wierzyć, że to co się stało, to wypadek i w żaden sposób dowód na to, że dzieje się coś poważnego. Podobnie też jest w skali szerszej – w tym wypadku, jak idzie o te autostrady, te stadiony i ten dług. Mam wrażenie, że wielu z nas, owszem, zgadza się, że to tu to tam, nie idzie za dobrze, ale jednocześnie bardzo chcemy wierzyć, że wystarczy tylko parę ruchów i kilka mądrych mysli, by wszystko wyszło na prostą. Otóż nie. To nie jest tak, że te drogi, te stadiony i ten dług stanowią przyczynę. Nie. Te drogi, ten dług i te stadiony to tylko i wyłącznie skutek. A jeśli one stanowią skutek, a nie przyczynę, to tak samo sytuacja kiedy nasza Polska zaczyna w przyspieszonym tempie wracać na stare pozycje przez sprzed lat, to w żaden sposób nie jest kryzys, lecz kryzysu tego wynik.
Nie wiem, jak się dziś miewają Ukraińcy. Jak znam życie – nienajlepiej. Jakiś czas temu napisałem tu tekst, w którym sobie postanowiłem ponarzekać na to, że, gdybyśmy mieli oceniać Polskę po kształcie jej elit – różnych elit, politycznych, artystycznych i wszelkich innych – to Polska ta coraz bardziej przypomina już nawet nie Moskwę, lecz Kijów. I to Kijów ten gorszy. Wydaje mi się, że to co dziś nam spada na łeb, otrzymaliśmy od tych, kotrzy nami rządzą od niemal już czterech lat w pakiecie. Nie dlatego, ze oni nam postanowili zrobić na złość, lub że im się coś na chwilę pomyliło. Dostaliśmy to co widzimy z tej prostej przyczyny, że oni nam nie mogli dać nic innego. Bo nic innego nie mają. Bo to nie jest przyczyna. To jest skutek.
Pani Toyahowa, jak wspomniałem już, w zeszłym tygodniu wróciła z Kolonii i przywiozła radio łazienkowe. Mieliśmy już takie wcześniej przez parę lat, ale się zepsuło, a ona lubi w łazience słuchać radia. Od pół roku chodziliśmy po wszystkich możliwych Saturnach i Media Marktach w poszukiwaniu tego radia. Bezskutecznie. Pojechała moja żona więc do tej Kolonii, zaszła do któregoś Saturna i za 20 euro kupiła ładnego Philipsa, by jej grał, kiedy ona bierze kąpiel. Jest czerwiec, a więc w szkołach okres wycieczkowy. Toyahowa jutro jedzie na trzy dni do Budapesztu. I to jest coś. To jest wydarzenie. Budapeszt. Ileż w tej nazwie znaczeń! Na poziomie najbardziej podstawowym, chodzi o to, żeby ona tam spędziła miło czas, a jak już bezpiecznie wróci, żeby mi przywiozła kostkę Rubika i salami Peck. Ciekawe, czy oprócz tego, przywiezie wieści dobre, czy złe. Pocieszające, czy mniej. W ogóle, ciekawy jestem, co powie.
Boże! Przebacz nam nasze winy.
@toyah
OdpowiedzUsuńW sumie to może warto pojechać na zarobek do Niemiec. Tylko po to by nająć się do pracy u Szkopa na jakiegoś sprzątacza czy - nie daj Panie Boże - na jakiegoś dozorcę jak nie przymierzając Graś?
Eee tam, zostawmy to wspólnikom rudego kundla.
Nie mogę doczekać się relacji Imć Pani Toyah'owej z Budapesztu.
To dopiero będzie ciekawe.
ps. jak nie dostaniesz tej kostki to napisz to Ci podeślę - mejd in Czajna of cors.
@raven59
OdpowiedzUsuńChińskie są do bani. Najwyżej kupię sobie na Allegro.
Dziękuję za kasę.
@toyah
OdpowiedzUsuństaram się jak mogę:))
a myślisz, ze na Allegro to nie są chińskie?
Sądzę, że nawet na Węgrzech są chińskie.
@Toyah
OdpowiedzUsuńTeż niewiele jeżdżę, i może dlatego mam podobne spostrzeżenia. Ledwo się kiedyś przybliżyliśmy i znów się oddalamy, w tempie coraz szybszym. Pamiętacie, że supermarkety kilkanaście lat temu były prawie tak czyste i pachnące, jak u nich? Teraz w takim Carfourze stale czuć rozkładającą się padlinę, a brud wyziera z każdego kąta. Chyba wszyscy dobrze się z tym czują, powrót na stary śmietnik, przytulnie prawie jak w ruskiej budzie.
@Toyah
OdpowiedzUsuńJak ja kocham takie perełki: nie wiadomo czy to wszystko warte jest w ogóle – nomen omen – zachodu
No a co do tego zachodu: jakoś fali powrotów nie obserwujemy...
Widzisz, jak słucham informacji o tym, że gdzieś tam nie zdążyli, nie zbudują, zepsuli bo bałagan, niegospodarność, korupcja to zawsze przypomina mi się sznurek do snopowiązałek. To był symbol - i wtedy też się nie mówiło, że to skutek, że system jest do bani.
A z Węgier no to chyba Tokaja z odpowiednią ilością gwiazdek (tylko nie pamiętam ilogwiazdkowe są najlepsze).
Toyahu - Mastrich?
OdpowiedzUsuńCzy chodziło Ci może o Maastricht, stolicę Limburgii i czym pewnie też byłbyś zachwycony, stolicę cudownego śmierdziela, sera limburdzkiego.
Ja tu - oko za oko, ząb za ząb ;-).
------------
Ja bardzo dużo jeżdżę. Ostatnio Indie, Dubai, Egipt. Ale skoncentrujmy się na Europie. I to takiej bez turystów.
Powiem w skrócie: spokój i porządek małych duńskich miasteczek jest zniewalający. To się czuje w powietrzu.
Krótka wizyta w Paryżu, z ominięciem typowych szlaków turystycznych powaliła mnie na łopatki. Do takiego poziomu technicznego organizacji miasta nie dojdziemy nawet za 20 lat. Istna przepaść.
I znowu spokój. Ale jakże inny. Nabrzmiały słońcem i sjestą spokój wiosek Andaluzji.
To wszystko specyficzne klimaty. Bardzo lokalne i bardzo różne od naszych kaszubskich czy beskidzkich, bo te znam najlepiej.
Czy zauważam przepaść? Nie sądzę. Zauważam różnice. Niestety, na korzyść tamtych.
A do Budapesztu wybieram się w sierpniu i bardzo się cieszę. Nie byłem tam od lat. A jest to dla mnie, obok Amsterdamu, jedno z najpiękniejszych miast Europy.
----------------
Ps. Toyahu, jak Ci się jeszcze chce to odpowiedziałem u Coryllusa
@Kozik
OdpowiedzUsuńTokaj i gwiazdki?
Chyba pomyliłeś z gruzińskimi koniakami (nazwa nielegalna) albo grecką Metaxą.
@raven59
OdpowiedzUsuńMoże i są chińskie, ale robione na zamówienie Węgrów.
@Marylka
OdpowiedzUsuńNo właśnie. Wszyscy się zupełnie dobrze z tym czują. I oni to muszą wiedzieć.
@Kozik
OdpowiedzUsuńJak idzie o flaszkę, to chyba mamy wszystko na miejscu. To będzie zawsze. Mam nadzieję tylko, że oni nie produkują tego u nas, a z Węgier sprowadzają zapach w proszku. Albo z Chin.
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńTak. Chodziło mi o to z dwoma 'aa'. Na szczęście jeszcze nie ma obowiązku znać pisowni kultowych stolic Europy. Mam nadzieję tylko, że tego sera oni nie produkują w jednym z tych kościołów.
Co do spokoju i porządku, to myślę, że i w Polsce można znaleźć miasteczka o zniewalającym spokoju i porządku. Mnie chodziło o to radio do łazienki.
@Toyah
OdpowiedzUsuńZajrzyj proszę do poczty
@Toyah
OdpowiedzUsuńZ tym radiem do łazienki to świetny pomysł.
Czegoś technicznego można się nauczyć nawet od humanisty.
No, no...
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńodkrycie! Ja radio w łazience mam od lat! To podstawa
pozdrawiam
@raven59
OdpowiedzUsuńMoże ja nie jestem uzależniony? ;-)
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńmoja mówi, że ja jestem - wyrzuciła mi radio z łazienki, teraz muszę słuchać przez zestaw słuchawkowy z komórki.
ale z tym nie wejdzie się pod prysznic...
@raven59
OdpowiedzUsuńRany, współczuję Ci. Musisz cierpieć.
Żony potrafią być okrutne.
Ale widziałem już wodoodporne komórki. Mój przyjaciel żeglarz, Fin (narodowość, nie klasa łódki) kupił sobie taką, jak utopił w morskich otchłaniach trzy poprzednie.
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńTo ma fajnie. Jak utopi i tę, to będzie miał pewność, że ona mu w tych morskich otchłaniach działa jak złoto.
@All
OdpowiedzUsuńZdaję sobie sprawę z tego, że i miejsce i czas jest mocno nieodpowiedni, ale chciałbym poinformować wszystkich ewentualnie zainteresowanych, że moje weekendowe apele o wsparcie, zdały się - z paroma (dosłownie) wyjątkami - jak psu na budę.
Czyżby było za ciepło?
Errata
OdpowiedzUsuńPojawił się mój Anioł Stróż. Bóg zapłać!
Toyahu!
OdpowiedzUsuńOna nie tonie. niezatapialna taka. Jak chcesz, wyszukam Ci ten model. To bodajże Nokia jakaś.
-----------------------
Co do mnie, sorry, jeszcze dwa tygodnie trzeba poczekać, aż się znajdę w szponach moich lichwiarzy.
(Musi być internet i komórka jednocześnie. Zwykła, nie niezatapialna.
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńta komórka nie rozwiązuje głównego problemu - słuchania pod prysznicem.
Jedyne rozwiązanie to po prostu włączony głośnik a nie przez zestaw.
Reasumując - najlepsze zwykłe radyjko i cierpliwość żony/małżonka...
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńWyszukasz i co dalej?
Budapeszt - przypomniał mi się ten tekst z powiewem w tytule. („Paint it black” też mi się podobał, ale ten jakoś wyraźnie zapamiętałem.) Co jakiś czas zastanawiam się, ile trzeba by obudzić system immunologiczny. Tak coby nie rutynowa diagnoza, takaż terapia i medykamenty ale sam organizm zaczął się bronić.
OdpowiedzUsuńZabawne: zwrócił mi uwagę ktoś ze Stanów, kto mieszka tu od dobrego roku, że jesteśmy tuzami wiedzy medycznej. Mówi - u nich jak kogoś boli, to mówi np. - bok mnie boli. My, podobno, rozróżniamy z dokładnością do pojedynczych organów. (Ja np. od dłuższego czasu jestem cholernie zmęczony i potrafię wskazać, że to łeb.)
@Toyah
OdpowiedzUsuńA jesteś żeglarzem, albo płetwonurkiem jakimś?
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńmoże też lubi posłuchać lub pogadać pod prysznicem?
@2,718
OdpowiedzUsuńTo ja też jestem taki precyzyjny. Nawet bardziej, bo jak mnie boli głowa, to ja umiem powiedzieć, że nad okiem, albo na samym czubku.
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńNie. Nawet na spadochronie nie skaczę.
No więc, jak to będziesz tą fruwającą komórka. Znajdziesz mi taką i co ja wtedy mam zrobić? Kupić sobie?
@raven59
OdpowiedzUsuńNie lubię. Woda szumi w uszach i nic nie słychać.
Toyah
OdpowiedzUsuńCo ja mam zrobić? Jak przyjeżdżam to od razu ustawia się kolejka, żonie to, dzieciakom tamto, itd.
I teraz jeszcze mam mieć Toyaha na głowie?
To już Ci wolę przywieść jakąś prawdziwą łyski, bo pijasz jakieś podejrzane substancje.
Takiego malta z jednej beczki, co najmnie 18 lat, ok?
Tylko niech Ci nie przyjdzie do głowy jakiś Dalmore czy Macallan.
Te z wysp są całkiem, całkiem.
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńJe Cię w ogóle już coraz mniej kumam. Piszesz mi o jakiejś fruwającej komórce i proponujesz, że mi możesz taką skombinować. A jak ja Cię grzecznie pytam, jak Ty sobie wyobrażasz, że ja będę ciężko zarobione na tym blogu pieniądze wydawał na pieprzoną fruwającą komórkę, to zaczynasz mi jęczeć, jak to Ty masz kupę osób na utrzymaniu, a tu jeszcze ja się ustawiam w kolejce, żebyś mi kupił komórkę. Czy Tobie się przypadkiem coś nie poprzestawiało na tym super hiper koreańskim tankowcu?
Ja chyba sobie wezmę na wstrzymanie na jakiś czas, bo staje się co raz bardziej niezrozumiały, że tak elegancko powiem.
OdpowiedzUsuń@jazgdyni
OdpowiedzUsuńNie martw się tak bardzo. Jesteś precyzyjny jak skalpel dr G. Twoja uwaga: "Co ja mam zrobić? Jak przyjeżdżam to od razu ustawia się kolejka, żonie to, dzieciakom tamto, itd. I teraz jeszcze mam mieć Toyaha na głowie?" - to czystość przekazu o jasności wręcz krystalicznej.
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńsłuchaj! Mnie się wydaje, że Toyah się z Ciebie nabija, tylko nic Mu nie mów.
@raven59
OdpowiedzUsuńA co Wy tam sobie za moimi plecami szepczecie? Masz szczęście, ze nic nie słyszałem.
@toyah
OdpowiedzUsuńMy? Skądże - po prostu nie możemy doczekać się nowego wpisu. ;-))
@raven59
OdpowiedzUsuńJa już chyba jestem tak zepsuty, że o ile mi się nie poleje, to ja przysypiam. Jeśli wiesz co mam na myśli.
Początek miesiąca, kiedy to moje banki włączają tę swoją wsysawę, mam zawsze dramatyczny.
Jeszcze raz dziękuję. Tekst będzie jutro. Niedługi, ale ho-ho!
@toyah
OdpowiedzUsuńrozumiem wiele, zwłaszcza z bankami...
:-(
@Toyah, jazgdyni, raven59
OdpowiedzUsuńTo ja na koniec (?) powiem coś na temat. Salami jest lepsze od radia łazienkowego i komórki, bo nie tonie, nie poraża prądem w wannie, nie przyciąga piorunów i się nie zużywa, ale zostaje w brzuchu.
A Pani T. może oprócz salami i kostki Rubika przywiezie jakieś dobre nowiny z pierwszej ręki?
Podtekst dotychczas prowadzonej dyskusji chyba nie został jeszcze jednoznacznie wyartykułowany i w pełni ukazany.
OdpowiedzUsuńDarowizny, prezenty, upominki, a nawet konieczna pomoc, w tym wsparcie finansowe i inne życzliwe gesty to zwykle szlachetna, cenna, także przyjemna i piękna rzecz. Jednak bywa i tak, że ich ofiarowywanie, a tym bardziej przyjmowanie i otrzymywanie traci sens i urok, kiedy nie są właściwe tj. darem serca lub z należytą wdzięcznością przyjmowane.
Wcale nie rzadką, lecz istotną i subtelną kwestią w wzajemnych relacjach wydaje się to, kiedy ktoś np: dziecko (podopieczny) usiłuje rodziców, czy bliskich wykorzystywać tzn. natarczywie, czyli niezbyt "elegancko" naciągać na cokolwiek.
Natomiast osobną sprawą jest to, jak ludzie nie zawsze prawi i kulturalni, a np: bardzo majętni, zamożni zachowują się wobec bliźnich będących w potrzebie?...
@Marylka
OdpowiedzUsuńTeż mam taka nadzieję.
@Marylka
OdpowiedzUsuńtoż pisałem, ze najbardziej liczę na relację z Budapesztu...