sobota, 31 października 2015

Ile kosztuje łóżko ze śniadaniem w Chobielinie?

Kiedy w swojej wczorajszej notce Coryllus zwrócił uwagę na fragment wypowiedzi Stanisława Janeckiego, w której ten zapewnia czytelników, że niezależne dziennikarstwo nie jest w żaden sposób uzależnione od bieżącej polityki, a kto uważa inaczej, ten kiep, od razu pomyślałem sobie o Łukaszu Warzesze. Kim jest Łukasz Warzecha wiemy wszyscy, i wszyscy też wiemy, że gdy chodzi o tak zwane „dziennikarstwo niepokorne”, a więc jeszcze bardziej niezależne, niż określają standardy, on akurat pełni rolę wręcz symbolu.
Parę dni temu Łukasz Warzecha zyskał pewien rozgłos przez swoje zaangażowanie na Twitterze i wymianę w jaką się wdał z żoną Radka Sikorskiego, Anne Applebaum. Poszło o to, że w ramach owej zabawy, gdzie wszyscy na okrągło gadają ze wszystkimi, Anne Applebaum napisała coś brzydkiego o Prawie i Sprawiedliwości – a co konkretnie, pozostaje oczywiście bez najmniejszego znaczenia – na co Warzecha w jednej chwili pojawił się na scenie i Applebaum przyłożył. No i pewnie nie byłoby o czym gadać, gdyby ona nie uznała za stosowne Warzechy nie lekceważyć i mu się nie odwinęła, przypominając, jak on jeszcze jakiś czas temu, a więc w pamiętnym roku 2007, spędził wiele kolejnych dni na majątku Sikorskich w Chobielinie, i gdzie zadawał szyku produkując tak zwany wywiad-rzekę z Sikorskim, ona go układała do snu, przynosiła mu do łóżka kawę, karmiła kiełbaskami i w ogóle dbała o to, by ten się tam czuł jak w domu, za co Warzecha nie zechciał jej na odchodne rzucić marnego słowa „dziękuję”. Warzecha jeszcze tylko zdążył stęknąć, że Applebaum niepotrzebnie miesza sprawy osobiste z polityką, i tak to sobie państwo porozmawiali.
I podczas gdy niektórzy mogą uważać, że nie ma sensu zajmować się awanturami między żoną Radka Sikorskiego, a jednym z prawicowych dziennikarzy, ja uważam, że owszem, sprawa jest warta naszej uwagi. I to po obu stronach owej bani z kisielem. Przede wszystkim robi wrażenie autentycznie wstrząsające informacja, że kiedy w roku 2007 Łukasz Warzecha, przeprowadzając swój wywiad-rzekę z Radkiem Sikorskim i tym samym biorąc udział w kampanii Platformy Obywatelskiej przeciwko PiS-owi, był człowiekiem do tej roboty w stu procentach wynajętym. I to, jak się dziś dowiadujemy, wynajętym do tego stopnia, że Sikorscy ugościli go na tę okazję w swoim domu, a pani Sikorska dzień w dzień zmieniała mu ręczniki, prała majtki i skarpetki, i podawała do stołu. Tu więc byśmy się mocno zbliżyli do kwestii związanych z zapewnieniami Janeckiego odnośnie niezależnego dziennikarstwa.
Jednak czymś niemal równie fascynującym jest format kulturowy, z jakim mamy okazję się zapoznać obserwując działania samego Warzechy. To akurat, że on Applebaum nie podziękował za gościnę, mnie nie dziwi. Ja już wcześniej słyszałem od osób, które miały wątpliwą przyjemność ocierać się z Warzechą łokciami, że jest to typ, który na przykład nie ma zwyczaju mówić dzień dobry i do widzenia wsiadając i wysiadając z windy. W tej sytuacji, musimy uznać za coś absolutnie normalnego, że kiedy on pomieszkiwał na majątku Sikorskich i pozwalał się obsługiwać, a jednocześnie pozostawał nieustannie w poczuciu wyjątkowości należnej jedynie dziennikarzom niezależnym, tym bardziej nawet mu do głowy nie przyszło, żeby za gościnę podziękować.
A zatem, to akurat nie dziwi. Jest czymś jednak absolutnie wstrząsającym, że mając chyba w końcu w pamięci te relacje sprzed w końcu nie tak wielu lat, ten dureń uznał za stosowne wyskakiwać z jakimiś złośliwościami w stosunku do osoby, która jest mu praktycznie znana jedynie z tego, że kiedyś, z czystej uprzejmości i zwykłej kindersztuby, przynosiła mu do łóżka kawę.
Proszę zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Otóż z reakcji Applebaum wnoszę, że Warzecha i Sikorscy dziś już zaprzyjaźnieni nie są. Z tego co ona pisze, mogę wnioskować, że znajomość Warzecha – Applebaum to melodia przeszłości. A zatem chyba mogę też podejrzewać, że jeśli on dziś musi komentować w gruncie rzeczy pozbawione jakiegokolwiek znaczenia twitty Applebaum to znaczy, że on to robi dla zwykłego tak zwanego „lansu”. I to w dodatku beznadziejnie prowincjalnego.
No ale skupmy się na tej porannej kawie i owym twicie. Zastanówmy się mianowicie, jak on w ogóle w sytuacji, w jakiej się znajduje, ma czelność w ogóle odzywać do Applebaum w kwestiach politycznych i to w dodatku w formie charakterystycznej dla publicznej debaty? To jest mniej więcej ten typ bezczelności, na jaki ja bym sobie pozwolił, gdybym nagle oszalał i zaczął się odnajdywać na Facebooku z żoną mojego dobrego kumpla Lemminga, która od kilku dobrych lat – tak, tak – przy każdej nadarzającej się okazji gości mnie u siebie w domu, niemal kołysze mnie do snu, karmi wykwintnymi śniadaniami, i ją publicznie karcić za to, że się nie zgadza ze mną gdy idzie o politykę. A powinniśmy wziąć jeszcze przed uwagę, że ja akurat, ile razy się z nią żegnam, przepraszam ją za kłopot, oraz dziękuję za gościnę wielokrotnie i odpowiednio dobitnie.
No i jeszcze warto zauważyć, że moje relacje z Lemmingiem i jego żoną to nie są relacje służbowe, gdzie jednak pewien stopień wyższej elegancji jest wymagany.
A więc mamy tego Sikorskiego, tę Applebaum i kiedyś jeszcze ich partnera w interesach Łukasza Warzechę. Jeśli się temu wszystkiemu przyjrzeć, to można dojść do wniosku, że oni wszyscy sobie na swój los zasłużyli, jednak w jakiś dziwny sposób mam wrażenie, że Łukasz Warzecha tu akurat jest prawdziwą gwiazdą. A jeśli brać pod uwagę, że to osobnik tego typu będzie budował medialne wsparcie dla wielkiego dzieła odbudowy Rzeczypospolitej, obawiam się, że nie pozostaje nic innego jak tłuc ich po tych tępych łbach.

Tradycyjnie przypominam, że moją nową książkę pod tytułem „39 wypraw na dziewiąty krąg” można kupić w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

piątek, 30 października 2015

Kiedy dziękujemy Jarosławowi Kaczyńskiemu

Przyznam szczerze, że ani nie wiem, co się tak naprawdę wyprawia w środowiskach, że tak to określę, „przypisowskich” i szczerze mówiąc mało mnie to obchodzi. Od ośmiu lat czekałem na to aż Platforma Obywatelska zacznie zamieniać się w brudny kurz, wiele wskazuje na to, że to się właśnie na naszych oczach dzieje i to mi na dziś absolutnie wystarczy. Co natomiast kombinują Łukasz Warzecha ze Stanisławem Janeckim pod czułym nadzorem braci Karnowskich, ani nawet to, jak się w ramach samej partii rozpychają Suski z Brudzińskim nie jest w ogóle moim zmartwieniem. Jedyne co mogę dla nich zrobić, to nimi od czasu do czasu odpowiednio mocno potrząsnąć. Ot tak, dla porządku.
No i oczywiście, jak zawsze, bardzo się cieszę, że Jarosław Kaczyński okazał się po raz kolejny prawdziwym mistrzem świata. Napisałem o tym tekst dla „Warszawskiej Gazety”. Polecam.


Kiedy dziś wiemy już, że Prawo i Sprawiedliwość nie dość, że powróciło do władzy, to jeszcze ów powrót odbył się w stylu, jakiego współczesna Polska oglądać nie miała okazji, uważam, że wszyscy powinniśmy przede wszystkim zrozumieć, że to zwycięstwo nie miałoby miejsca gdyby nie Jarosław Kaczyński, zarówno jako człowiek jak i lider. I nie oszukujmy się: ani bowiem Andrzej Duda, ani Beata Szydło, ani Antoni Macierewicz, ani Mariusz Kamiński, ani tym bardziej owi drobni działacze Prawa i Sprawiedliwości w terenie, którym dziś ten sam Jarosław Kaczyński tak uprzejmie dziękował za zaangażowanie, nie byliby w stanie wywalczyć tego zwycięstwa, gdyby nie on.
Ale to nie wszystko. Gdyby nie Jarosław Kaczyński, nie dałaby rady pokonać Platformy Obywatelskiej nasza pamięć o Smoleńsku i organizacje, które tak bardzo przez minione pięć lat dbały, by ona nie zgasła, nic by nie pomógł tak zwany Ruch Kontroli Wyborów i wreszcie oczywiście na nic by się zdała praca tak zwanych „mediów prawicowych”.
Gdyby wreszcie nie Jarosław Kaczyński, jestem głęboko przekonany, nie wygralibyśmy tych wyborów, a już z całą pewnością nie w stylu, którego jesteśmy dziś niemymi świadkami, nawet gdyby cały Kościół w Polsce i wszyscy księża i biskupi okazali się szczerymi patriotami i kochającymi swoją Ojczyznę Polakami. Bez Jarosława Kaczyńskiego ani te wybory nie zostałyby wygrane, ani zapewne Prawo i Sprawiedliwość jako partia nie miałoby ćwierci tej pozycji, jaką ma dziś.
I na tym dopiero tle możemy docenić prawdziwą wagę słów, które jeszcze przed wyborami wypowiedział Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Dziennika Łódzkiego”, kiedy to chyba po raz pierwszy w życiu publicznie przyznał, że gdyby na samym początku tej drogi wiedział, jak ona się skończy, zrezygnowałby i robił w życiu coś zupełnie innego. I ciekawe w tym jest to, że jemu z całą pewnością nie chodziło o te wybory, które się wreszcie ostatecznie rozstrzygnęły, a których wynik on jednak miał prawo przewidywać. On, mówiąc o tym, jak bardzo żałuje wyboru tej drogi, o nadchodzącym zwycięstwie wcale nie myślał. Jemu chodziło wyłącznie o to – i tą właśnie myślą uznał za stosowne się z nami podzielić – że gdyby on wiedział, że przez to właśnie zaangażowanie, dojdzie do owej strasznej zbrodni 10 kwietnia 2010 roku, w której zginą jego ukochany brat z bratową i praktycznie wszyscy najwierniejsi przyjaciele, i skutkiem której również zbyt wcześnie odejdzie jego mama, on by nie poświęcił się Polsce aż tak bardzo.
I pomyślmy, że on te właśnie słowa wypowiedział niemal w przeddzień swojego absolutnie największego politycznego sukcesu. W roku, którego okazał się być absolutnie najznakomitszym politykiem, na zakończenie ćwierćwiecza, którego okazał się być bezwzględnie najjaśniejszą gwiazdą. Przyszedł stanął przed nami i powiedział, że gdyby wiedział, to by się nie zdecydował.
Proszę pamiętajmy o tym, kiedy będziemy o nim myśleć.

Przypominam wszystkim zainteresowanym, że właśnie ukazała się moja nowa książka, tym razem o najbogatszych rodzinach na świecie. Można ją kupować na stronie www.coryllus.pl w pięknej błękitnej okładce i pod pięknym tytułem „39 wypraw na dziewiąty krąg”.

środa, 28 października 2015

Niech przeminą jak ślimak...

Od dłuższego już czasu, a więc mniej więcej od kiedy zaczęły do nas dochodzić wieści, że System planuje zareagować z najwyższą brutalnością na podejmowane przez Platformę Obywatelską próby zmiany zasad gry, a więc przede wszystkim na fałszownie wyborów, zaczęliśmy się zastanawiać, w jaki sposób na zmianę władzy w Polsce zareagują tak zwane „media prawicowe”. Kogo oni będą kontrolować, kogo sprawdzać, kogo wreszcie krytykować?
Od pewnego czasu można odnieść wrażenie, że przynajmniej gdy chodzi o finansowany przez senatora Biereckiego koncern, skądinąd znany pod nazwą „Bracia Karnowscy i s-ka”, ten postanowił się skupić na plotkach. Pierwszy pokaz nowej polityki informacyjnej prowadzonej przez obu panów mieliśmy okazję podziwiać, kiedy jeszcze podczas kampanii wyborczej, gdy jeszcze naprawdę nie wiedzieliśmy nic i wszystko było możliwe, oni postanowili poświęcić cały numer swojego tygodnika „W Sieci” na ujawnienie rzekomego składu rządu Prawa i Sprawiedliwości. To właśnie od momentu, gdy redaktorzy tygodnika podali rzekomo pewną informację, że ministrem obrony narodowej zostanie w rządzie Beaty Szydło Antoni Macierewicz, kampania Platformy Obywatelskiej nabrała odpowiedniego przyspieszenia, i w pewnym momencie doszło do sytuacji, gdzie faktycznie zrobiło się na tyle niebezpiecznie, że trzeba było bardzo gwałtownie reagować.
Dzięki Bogu, kryzys udało się pokonać i, jak widzimy dziś, doprowadzić projekt do zwycięskiego finiszu. I oto nie minął nawet dzień od czasu gdy Państwowa Komisja Wyborcza ogłosiła ostateczny wynik wyborów, jak portal wpolityce.pl podał rzekomo sprawdzoną w wielu źródłach informację, że faktycznie powtarzające się od początku kampanii Prawa i Sprawiedliwości zarzuty, że kandydatura Beaty Szydło na premiera to brudna kampanijna zagrywka, były jak najbardziej uzasadnione i że premierem zostanie najpierw wyszydzany przez mainstream Piotr Gliński, a następnie już oczywiście sam Jarosław Kaczyński. A tym samym oczywiście potwierdził, że zwycięstwo PiS-u nastąpiło skutkiem bezczelnego i chamskiego oszustwa.
Ja oczywiście wiem, że źródła, o których pisze redakcja wpolityce.pl są tak samo wiarygodne, jak oni sami, i że nie ma takiej możliwości, by Jarosław Kaczyński uznał za konieczne wykopać sobie grób jeszcze przed objęciem władzy. Nie zmienia to jednak faktu, że z tego co widzę, wszystkie, wciąż jeszcze reżimowe, media nie zajmują się już niczym innym, jak tylko rewelacją podaną przez Karnowskich i spółkę.
Przepraszam bardzo, ale ja już nie mam do nich siły. Brakuje mi słów, a tym bardziej dowcipu. Czytelnicy tego bloga pewnie pamiętają chwile, kiedy byłem tak wzruszony, że nie pozostawało mi nic innego, jak uciec się do retoryki Psalmisty. Wygraliśmy wybory, mamy absolutną większość, przejmujemy władzę. A ja już mam tylko jedno słowo do tak zwanych „naszych”:
„Niech przeminą jak ślimak, co na drodze się rozpływa, jak płód poroniony, co nie widział słońca”.
Amen.

Dziś i jutro, z okazji koncertu Dave Matthews Band, jestem w Gdańsku, a więc następny tekst będzie zapewne dopiero w piątek. Wszystkich zachęcam do odwiedzania księgarni na stronie www.coryllus.pl, gdzie mamy moja nową książkę o ludziach z dziewiątego kręgu. Polecam gorąco.

wtorek, 27 października 2015

Czy wróżbita Maciej zostanie nowym ministrem zdrowia?

Plan miałem taki, by napisać coś na temat krakowskich targów książki, które się właśnie skończyły, ponieważ jednak mam wrażenie, że wszystko co było do powiedzenia, powiedział już Gabriel, nie za bardzo widzę sens, by się tu jakoś dodatkowo popisywać. Poza tym ostatni dzień wspomnianych targów zbiegł się z dniem wyborów i wszystko wskazuje na to, że nasze marzenia się zrealizowały i przejęliśmy bezwzględną władzę. Przyznam więc szczerze, że dziś bardziej zajmuje mnie to zwycięstwo, a gdy idzie o książki, to już raczej myślę o tym, co będziemy mieli za niespełna dwa tygodnie w Katowicach.
A zatem – zwycięstwo. Oto proszę sobie wyobrazić, że niemal w tym samym czasie, jak red. Gociek opublikował w Internecie swoje zdjęcie w góralskim kapeluszu i podpisem: „Niedorżnięta wataha idzie na myśliwych”, syn mój przyniósł mi jeszcze inne zdjęcie, pod pewnymi względami jeszcze więcej mówiące:


Ja nie wiem, ani co to za historia, ani jaka to okazja, ale wiem, że ono zrobione zostało w tych dniach, i że na nim widzimy prężących się obok siebie naszego Igora Janke, Dominikę Wielowieyską, Andrzeja Morozowskiego i Cezarego „Trotyla” Gmyza. I to jest, moim zdaniem, coś bardzo znaczącego, zwłaszcza na okoliczność tego, co się w minioną niedzielę wydarzyło.
Ale jest jeszcze coś. Otóż nie wiem, czy komukolwiek z nas jest to wiadome, ale istnieje autentyczna telewizyjna gwiazda o sławie przewyższającej nawet zarówno Wojciecha Cejrowskiego jaki i Martynę Wojciechowską jednocześnie, o imieniu Wróżbita Maciej, która zajmuje się, jak sama nazwa wskazuje, wróżbiarstwem i przeganianiem złych duchów, i oto okazuje się, że ów Wróżbita Maciej jest nasz. Proszę rzucić okiem:
No więc pierwszy dzień urlopu. Usiadłem wygodnie w swoim fotelu i przeglądam internet. No i co znajduję? Jeden artykuł o tym jak wróżbita Maciej może być katolikiem? Drugi artykuł o tym, że ten wróżbita kilka godzin po wyborach oznajmił, że był za PiSem, by zyskać sympatię. Trzeci o tym, że dokonałem 'coming out' i pierwszy raz powiedziałem, że jestem katolikiem. Nie zamierzam się tłumaczyć, bo niektórzy dziennikarze piszący te artykuły mają iloraz inteligencji równy stwierdzeniu, że ‘wróżbita Maciej wróży z kuli’ - też tak dziś o sobie przeczytałem wink emoticon. Ale nie lubię głupoty i ingerencji w moje poglądy. W moje życie. Od początku kariery telewizyjnej pojawiam się wszędzie z krzyżem na szyi. Ile razy słyszałem, że mi nie należy się ten krzyż. Że nie należy mi się miłość Boga. Bo zajmuję się magią. Jaką dokładnie? Na czym polega ta magia? Jestem tarocistą z powołania, który ma za zadanie pomóc. Jeśli pomagam ludziom znaleźć pracę, wyjść z choroby lub wskazuję realne możliwości, by osiągnąć cel, uniknąć nieszczęścia - to jest to grzech? Od kiedy pomoc jest grzechem? Jestem przeciwny takim praktykom jak uzdrawianie. Jestem przeciwny rytuałom i magii. Zajmuję się uczciwie swoją pracą i wykonuję ją najlepiej jak potrafię. To wiecie Wy - ci, którzy śledzą moje programy. A za dziennikarzy mi wstyd. Bo nie znają mnie, mojej pracy, nie wiedzą czym jest tarot. Nie mają pojęcia jak wygląda praca współczesnego tarocisty. Mają wiedzę na poziomie wiedzy gimnazjalistów. To jest smutne co piszę. Ale tak jest. Proszę słuchać moich audycji radiowych, oglądać moje programy i czytać moją książkę. Ale po co jeśli można poczytać Pudelka? Wiedzy brak. Brak wiedzy o tym jakie ja mam na to wszystko spojrzenie. Uważam, że Bóg chciał dać mi dar, bo gdyby nie chciał, nie dałby go. Gdyby był grzechem, by odebrał. Jeśli odniosłem takie sukcesy jakie odniosłem, idę widocznie dobrą drogą. Mam czyste sumienie i nie życzę sobie, by ktokolwiek w nie zaglądał. Podobnie nie życzę sobie, by ktoś zaglądał w moje poglądy polityczne. Jakiś czas temu udzieliłem wywiadu pewnemu dziennikarzowi. Powiedziałem w nim wprost, że jestem za PiSem. Nie został on wyemitowany, bo widocznie nie podoba się komuś ta cała sympatia względem PiSu. Gdybym powiedział, że jestem przeciwko, pewnie by to wyemitowali. To się nazywa nagonka na PiS praktykowana przez idiotyczne media. Przed tym jeszcze jak Andrzej Duda został Prezydentem, byłem za nim. I o tym głośno mówiłem. Tak, byłem. No i co? Nikt mi tego nie zabroni. Nikt mi nie zabroni również miłości do Boga. Od lat mówię w telewizji i w mediach, że jestem katolikiem. Ale widocznie muszę mówić to częściej. No i tak będzie”.
Ktoś powie, że teraz czas na komentarz. Zarówno do tego zdjęcia jak i powyższego oświadczenia. I owszem, komentarz będzie. W postaci pewnej wypowiedzi pewnego znanego nam zapewne człowieka. Przepraszam bardzo zarówno pana Igora Janke, jak i Cezarego Trotyla, ale też samego Piotra Goćka w góralskim kapeluszu i całą resztę, ale ja dziś mam taki nastrój, że nie bardzo widzę różnicę. I o niczym innym nie marzę, by on już jak najszybciej wreszcie poszedł odsiadywać jak by nie było, o ile się nie mylę, prawomocny wyrok, a oni wzięli się za jakąś uczciwą robotę. I żeby w ten sposób Polska wyszła z tej strasznej ruiny, przeciwko której w minioną niedzielę wszyscy głosowaliśmy.



Przypominam, że w księgarni u Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl jest już do kupienia moja nowa książka, zatytułowana “29 wypraw na dziewiąty krąg”. Polecam serdecznie.

poniedziałek, 26 października 2015

Czy uda się nam przegrać wybory?

Skończyły się targi w Krakowie i mam nadzieję, że na jutro przygotuję odpowiednie refleksje. Dziś jednak tekst, który w miniony piątek opublikowałem u Piotra Bachurskiego w „Warszawskiej Gazecie”. Dziś już niemal nieaktualny… ale daję słowo, że tylko niemal. W końcu te 23 procent dla Platformy to nasz wspólny sukces


Kiedy piszę te słowa, jesteśmy już po pierwszej debacie między obecną premier Ewą Kopacz, a Beatą Szydło, a więc premier przyszłą, i już teraz wiemy, że jest więcej niż prawdopodobne, że jeśli Platforma Obywatelska w nadchodzących wyborach utrzyma drugie miejsce, będzie to naprawdę jej duży sukces. Sukces tym większy, że przed nami jeszcze środa, czwartek, no i piątek i należy wierzyć, że sztab pani premier Kopacz, pod kierownictwem Michała Kamińskiego, ów czas wykorzystają jak najlepiej, z takim skutkiem, że kiedy czytelnicy „Warszawskiej Gazety” będą czytać ten felieton, wynik wyborów będzie już praktycznie rozstrzygnięty.
A przecież na rzecz zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości nie pracują wyłącznie Ewa Kopacz ze swoim sztabem, ale również rządowe media, z dziennikarzami TVP na czele, wspierani bardzo aktywnie przez „Gazetę Wyborczą” i powiązane z nią politycznie, towarzysko i emocjonalnie środowiska i osoby.
Ciekawe w tym szaleństwie jest to, że część z nich, całą swoją polityczną i osobistą przyszłość opierała dotychczas na przekonaniu, że w taki czy inny sposób, pod tym czy innym przywództwem, pod tą czy inną nazwą, wspierana przez te czy inne interesy, Platforma Obywatelska rządzić będzie co najmniej do roku 2031, i że przez te wszystkie lata wynajętym przez władzę inżynierom dusz uda się wyhodować taki typ człowieka i obywatela, który jeśli będzie wychodził z galerii handlowej, czy ruszał się sprzed telewizora, to wyłącznie po to, by się wyspać i nabrać siły do pracy na życie, które władza zapewnia. A dziś, widząc, że partia, której oni tak zaufali, praktycznie wystawiła ich do wiatru, poczuli się tak rozżaleni, że nie oglądając się już na nic, atakują swoich ulubieńców niemal z taką samą furią, jak tych, którzy właśnie nadchodzą, by im ostatecznie wybić z głowy marzenia o bezkarności. I nie trzeba się naprawdę wysilać, by znaleźć przykłady tego zachowania. Wystarczy wspomnieć choćby tak dotychczas zdyscyplinowanych funkcjonariuszy, jak Grzegorz Miecugow, Katarzyna Kolenda-Zaleska, Justyna Pochanke, czy niekiedy nawet sama Monika Olejnik, by zobaczyć to wściekłe rozżalenie w czystym technikolorze.
A zatem jest dobrze i pewnie nie miałbym najmniejszych powodów, by się tu w jakikolwiek sposób troszczyć o przyszłość, gdyby nie imponujące wręcz zaangażowanie na rzecz radykalnego zmniejszenia szans wyborczych Prawa i Sprawiedliwości ze strony mediów prawicowych. Zarówno media reprezentowane przez „Gazetę Polską”, jak i te, którymi kierują bracia Karnowscy, czy Paweł Lisicki, no i oczywiście całe towarzystwo skupione wokół Telewizji Republika, stają wręcz na głowie, by każdemu, kto ma ochotę ich traktować poważnie, pokazać że rządy Prawa i Sprawiedliwości, to rządy bezczelnych, aroganckich i przede wszystkim niekompetentnych durniów, przy których to co nam przez osiem lat pokazywała Platforma Obywatelska, to tak zwany pikuś.
Gdyby nie oni i ich wysiłki, spałbym spokojnie, a tak, trzeba się modlić, by tamci okazali się jednak bardziej przekonujący.

Przypominam, że już od kilku dni na stronie www.coryllus.pl można kupować moją najnowszą książkę o ludziach z dziewiątego kręgu. Bardzo polecam.

piątek, 23 października 2015

Czym namaka Olga Tokarczuk?

Jakiś czas temu wspominałem tu chyba ja, czy może Gabriel, o pewnej dziewczynie, która pracuje niedaleko w jednej z lokalnych sieciówek i właśnie wydała książkę, którą mi – ponieważ się lubimy – podarowała, odpowiednio sympatycznie dedykując. Książka jest oczywiście o wampirach, a ja z powodów, których się możemy tu wszyscy domyślać, przeczytałem z niej zaledwie pierwsze parę zdań. A brzmiały one dokładnie rzecz biorąc tak: „Nigdy nie czułam się normalna, bo taka nie byłam. Jestem inna niż wszyscy, choć tak naprawdę nie wiem, kim jestem: czy bestią, czy istotą ludzką”. Gdyby ktoś się chciał śmiać, to namawiam, by natychmiast przestał, bo najciekawsze dopiero przed nami, jednak zanim do tego dojdziemy, pragnę przypomnieć: rozmawiamy o młodej dziewczynie, która sprzedaje w sieciowym spożywczaku, zapragnęła napisać książkę, napisała ją, wysłała do różnych wydawnictw, jedno z nich jej dzieło przyjęło i wydało. Z tego co wiem, dalej sprawy potoczyły się tak, jak my tu się możemy z pewnością domyślać, czyli jej książka, wbrew umowie, nie weszła do żadnej z księgarń i dotychczas trafiła głównie w ręce rodziny i znajomych.
Niezrażona pierwszą porażką i przekonana głęboko, że jednak jakiś tam sukces osiągnęła, no a poza tym będąc osoba z pewnością ambitną, moja znajoma postanowiła napisać drugą książkę, tak zwany „sequel”. Pytałem ja kilka razy o to, jak jej idzie, jednak ona za każdym razem odpowiada mi, że strasznie się z nią męczy, bo… nie umie za żadne skarby świata wymyślić pierwszego zdania. Może gdyby miała więcej czasu, to coś by tam z tego wyszło, jednak raz że jest bardzo zajęta w sklepie, w dodatku ma zmartwienia, bo kierownik jej nie zapłacił nadgodzin, no a poza tym czas tak szybko leci i trudno się skupić. Efekt jest taki, że ona już od miesięcy ślęczy nad pierwszym zdaniem.
No a ja znów mam do wszystkich apel: proszę się z tego nie śmiać, bo oto nadchodzą rzeczy znacznie ciekawsze. Wróciłem wczoraj z Krakowa, gdzie z Gabrielem sprzedawaliśmy książki. I proszę sobie wyobrazić, że na stoisku parę kroków dalej siedziała sobie sama Olga Tokarczuk, tak jak my spotykała się z czytelnikami i podpisywała swoje najnowsze dzieło, wyróżnione prestiżową Nagrodą Nike, oraz okrzyknięte najwybitniejsza powieścią ostatnich lat „Księgi Jakubowe”. Ja na nią zwróciłem uwagę z dwóch względów. Przede wszystkim, zapewne w reakcji na falę tak zwanego hejtu, którym Tokarczuk została ostatnio podobno zaatakowana w sieci, pisarce towarzyszył autentyczny, zapewne wynajęty przez wydawnictwo, ochroniarz, no i to się rzucało jeszcze bardziej w oczy niż fryzura, jaką ta pani dała sobie postawić na głowie. Drugi powód był taki, że kilka dni temu oglądałem sobie telewizję i nagle z przerażeniem zobaczyłem, jak Tokarczuk dostaje Nagrodę Nike, a wręcza ją jej pewien mój dość dobry znajomy, człowiek nazwiskiem Koziołek. Zobaczyłem więc tego Koziołka, jak stoi obok samego Adama Michnika, wygłasza na cześć Tokarczuk laudację, w której ogłasza, że owe „Kroniki” to książka, która została napisana specjalnie dla niego, no i pomyślałem sobie, że może warto by było przynajmniej sprawdzić, co to za książka. Sprawdziłem więc i okazało się, że to jest wręcz monumentalne, ponad tysiącstronicowe dzieło, nad którym Tokarczuk pracowała całe siedem lat, a którego przesłanie jest tak głębokie i ambitne, że nie sposób tego wyrazić słowami. Trzeba przeczytać.
Ponieważ, o czym już tu parokrotnie wspominałem, ja w ogóle książek od wielu lat raczej już nie czytam, a już zwłaszcza książek napisanych przez laureatów nagród w rodzaju Nike, i szczególnie gdy one liczą tysiąc stron, uznałem, że zajdę do którejś z księgarń, poproszę o „Kroniki Jakubowe” Olgi Tokarczuk i zerknę sobie na pierwsze zdanie. Wprawdzie będzie to zabieg dość mało przekonujący jako argument, podobny trochę do oglądania zwiastunów polskich filmów na youtubie, no ale coś tam jednak z tego mieć będziemy. No bo nie ukrywajmy. Pierwsze zdanie to bardzo często coś, co stanowi tak naprawdę podstawową wartość książki. Weźmy chociaż początek „Stu lat samotności” Marqueza:
Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendía miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód”.
Albo Hellera „Paragraf 22”:
Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedy Yosarian po raz pierwszy ujrzał kapelana, natychmiast zapałał do niego szalonym uczuciem”.
Albo Hanna Krall: „Oto co wiemy na pewno: dziewczyna była Niemką i miała na imię Gretchen”.
Albo Wiech: „Pan Mordka Szpinaksbaum posiada piękną żonę, kruczowłosą Cipę”.
Albo choćby i Stachura: „Tak się zaczyna to, co nie wiem, to, czego dalsze losy mi nieznane, bo jak mogę wiedzieć?
Co mi tam! Skoro doszliśmy aż do Stachury, to niech już będą i moje „Marki, dolary…”: „Im dłużej człowiek obraca się w dzisiejszym, nowoczesnym świecie, tym częściej musi dochodzić do wniosku, że – tak jak to w popularnych dowcipach informowało Radio Erewań – lepiej już było”.
Tak więc, chcąc bardzo dowiedzieć się, w jaki sposób rozpoczęła swoje wielkie dzieło Olga Tokarczuk, wchodziłem do jednej po drugiej księgarni, rozglądałem się wokoło w poszukiwaniu owych „Kronik”, no i, zwyczajnie wstydząc się prosić te dziewczyny o pomoc, wychodziłem. W pewnym momencie wysłałem nawet żonę do biblioteki, no ale okazało się, że te kroniki to taki hit, że choćby rzucić na nie okiem można będzie dopiero w przyszłym roku. No i wreszcie wczoraj patrzę i kogóż to widzą moje piękne oczy? Olgę Tokarczuk z obstawą i te tysiąc stron w twardej oprawie.
Gdybym miał trąbkę i potrafił jej używać, to bym teraz, żeby podkreślić rangę wydarzenia, pewnie w nią zadął, no ale ponieważ trąbki nie mam, skromnie, choć dosłownie, zacytuje dwa pierwsze zdania, nad którymi Oldze Tokarczuk zeszło siedem lat:
Połknięty papierek zatrzymuje się w przełyku gdzieś w okolicy serca. Namaka śliną”.Gdyby ktoś sądził, że coś mi się pomyliło, powtórzę:
Połknięty papierek zatrzymuje się w przełyku gdzieś w okolicy serca. Namaka śliną”.
Jeszcze raz? Proszę uprzejmie:
Połknięty papierek zatrzymuje się w przełyku gdzieś w okolicy serca. Namaka śliną”.
Tak się zaczyna wielka powieść wielkiej polskiej pisarki Olgi Tokarczuk. Jeśli ktoś się teraz spodziewa po mnie jakiejś celnej pointy, lub choćby króciutkiego komentarza, niech na mnie już nie liczy. Ja już nie mam siły. Powtórzę: tysiąc stron, siedem lat, Nagroda Nike. No i ten goryl. Chroniący nie wiadomo co i po co.
Mam tylko nadzieję, że teraz wszyscy rozumiemy, dlaczego tak bardzo apelowałem o to, by nie śmiać się z tej biednej dziewczyny ze sklepu „Małpka” i jej opowieści o wampirach.

Dziś drugi dzień targów w Krakowie, a na nich moja nowa książka o ludziach z siódmego kręgu. Zapraszam wszystkich. No i oczywiście zawsze można zajść do księgarni. Adres jest bardzo prosty: www.coryllus.pl.

czwartek, 22 października 2015

Premier Zandberg, czyli ostatni etap

Wczorajszy dzień z różnych względów miałem tak bardzo nerwowy, że praktycznie wszystkie mniej czy bardziej istotne wydarzenia polityczne ominęły mnie wręcz idealnie. A mimo to w tej ciszy nagle dobiegło mnie nazwisko Adriana Zandberga, i to z taką siłą, że już chyba do końca życia będę je pamiętał, tak jak pamiętam nazwisko Adama Szejnfelda, Janusza Palikota, czy Janusza Korwina-Mike. O co poszło? Wiemy już wszyscy: ów Adrian Zandberg został bezapelacyjnym zwycięzcą telewizyjnej debaty wyborczej, pozostawiając daleko w tyle wszystkich pozostałych jej uczestników, a tym samym stał się nową polityczną sensacją, oraz medialną gwiazdą.
O tym, że to Zandberg wygrał wspomnianą debatę, słychać było cały dzień, a całość przekazu została przypieczętowana występem rzeczonego u Moniki Olejnik w „Kropce nad i”. A ja przyznam zupełnie szczerze, że dawno nie przeżyłem takiego wstrząsu, spowodowanego tym, co widzę, a tym co mi się próbuje wmówić. Otóż ja oglądałem cały ów występ, a przy okazji występ tego dziwnego człowieka, i muszę powiedzieć, że z tej całej menażerii, która się tam prezentowała, on był absolutnie i bezdyskusyjnie najsłabszy. Ów Zandber był tak słaby, i to zarówno gdy chodzi o wartość merytoryczną jego wystąpienia, tak zwany dowcip, ale też ogólny szyk, że ja w pewnym momencie przestałem na niego zwracać uwagę. Zandberg po swoim drugim czy trzecim wystąpieniu przestał być zarówno widoczny, jak i słyszany. Stał tak, gapiąc się przed siebie, z tym ułożonymi w jeden sposób dłońmi i po pewnym czasie to co mówił stało się tak puste i tak nieciekawe, że on zwyczajnie zniknął, a miejsce gdzie dotychczas stał zwyczajnie przestało istnieć.
Przepraszam bardzo, ale od niego lepsza już była Kopacz. Daję najświętsze słowo honoru, że nawet ona miała w sobie więcej życia, a w tym co mówiła było więcej treści.
I oto dziś nagle media informują, że Adrian Zandberg jest naszym nowym odkryciem, absolutną rewelacją, „objawieniem polskiej sceny politycznej”. Oczywiście, przy tej okazji, pojawiają się też kolejne informacje na jego temat. Okazuje się między innymi, że on z zawodu jest informatykiem, rodzice przywieźli go do Polski z Danii, ma tytuł doktora, kiedyś jako dziecko występował w pewnym polskim filmie, należał do Unii Pracy, zakładał Stowarzyszenie Młodych Socjalistów, studiował z Wiplerem, prowadzał się z Barbarą Nowicką, a dziś jako doktor pracuje na uczelni, której właścicielem jest stary Nowicki, a Nowicka pełni tam funkcję kanclerza.
I to jest rzeczywiście kariera. W sam raz na czas po wyborach. Polityczni komentatorzy TVN24, ze szczególnym uwzględnieniem Marka Migalskiego, już się powinni trzymać krzeseł.

Za chwilę wyjeżdżam do Krakowa, gdzie będę przez cztery kolejne dni siedział z Coryllusem i podpisywał książki. Ulica Galicyjska 9, hala Wisła, stoisko D 69. Zapraszam.

środa, 21 października 2015

Debata, czyli po co nam igrzyska niepełnosprawnych?

Ktoś mnie ostatnio zapytał, czemu ja nie chce komentować debat, które organizowane są przy okazji kolejnych wyborów. A ja odpowiedziałem najszczerzej jak potrafię, że pierwszym powodem jest ten, że moja ocena – jakakolwiek by ona była – się kompletnie nie liczy, a po drugie jestem głęboko przekonany, że wynik dowolnej z nich pozostaje dla wyniku wyborów bez jakiegokolwiek znaczenia. Spójrzmy na dwie z nich, moim zdaniem, najbardziej w ciągu minionego ćwierćwiecza z hakiem znaczących, a więc debatę Wałęsy z Miodowiczem jeszcze za PRL-u i Jarosława Kaczyńskiego z Tuskiem w roku 2007. Powszechna opinia jest taka, że w pierwszej z nich Wałęsa, jak się to teraz mówi, „zmasakrował” Miodowicza, a w drugiej Tusk Kaczyńskiego, i to dlatego Solidarność wygrała wybory w czerwcu 1989 roku, a Platforma Obywatelska jesienią roku 2007. Otóż ja pamiętam oba te zdarzenia i nie mam najmniejszych wątpliwości, że ani wtedy Wałęsa jakoś szczególnie nie pokonał Miodowicza, ani teraz Tusk Kaczyńskiego, a to jak oni wszyscy wypadli było kompletnie bez znaczenia, gdy chodzi o nasze decyzje. Oczywiście, gdyby Wałęsa podczas rozmowy z Miodowiczem zrobił z siebie kompletnego idiotę i trzeba by go było ze studia wyprowadzać w kaftanie, albo gdyby on przynajmniej gadał wtedy tak jak gada dziś, to może komuna by aż tak nie przegrała, no ale on jakoś się tam zaprezentował, ludzie zobaczyli, że nie ma ani rogów, ani ogona, no a poza tym i tak wszystko już było dogadane, więc o czym tu mówić?
No i teraz ten Tusk ze swoimi pytaniami na temat cen marchewki i ta banda chamów sprowadzona do studia przez Nowaka. Powszechna opinia jest taka, że oni wszyscy wspólnie i w porozumieniu wyprowadzili Kaczyńskiego z równowagi, w związku z czym on tę debatę przegrał, no i w efekcie Prawo i Sprawiedliwość musiało na osiem długich lat przekazać Polskę w łapy Platformy. I tu też zgody nie ma. Przede wszystkim, moim zdaniem, Jarosław Kaczyński był podczas tamtego wieczoru bardzo dobry i ta rozmowa – jak każda zresztą inna z Tuskiem, czy z kimkolwiek innym – była przez niego wygrana, no a poza tym – tu też już wszystko było zorganizowane poza tym smutnym telewizyjnym studiem, a więc tam mniej więcej, gdzie Leszek Balcerowicz ze studentami chował babci dowód i takie tam. Wszyscy to pamiętamy.
A więc co mnie obchodzą telewizyjne debaty, poza tym, że jest to oczywiście jakaś tam rozrywka, taka sama jak każda inna, tyle że może przygotowana z trochę większym tak zwanym „biglem”? No a mimo to, tym razem pomyślałem sobie, że spróbuję się do przynajmniej jednej z nich odnieść. Oto po tym, jak w poniedziałek sztab Ewy Kopacz urządził swojej premier ostateczny pogrzeb i sam Grzegorz Schetyna poczuł się na tyle silny, by poskarżyć się na mizerię, w jakiej jego partia tkwi od czasu, gdy on nie ma tam nic do gadania, najprawdopodobniej sam Michał Kamiński ściągnął na Woronicza jakieś dzieci, by najgłośniej jak tylko się da darły mordy, budując tak zwany entuzjazm wokół występu premier Kopacz, i kiedy wydawało się, że no, no, oni jednak się czegoś nauczyli i jednak chcą wygrać… sama TVP wynajęła im u siebie na miejscu odpowiednie pomieszczenie, zorganizowała wiec wyborczy i wszystko bardzo starannie przekazała na całą Polskę, pokazując wszystkim, jak wygląda państwo w ruinie. No i cały wysiłek tych biednych dzieci w jednej chwili szlag trafił.
Z drugiej stronie ktoś z tamtej strony bardzo sprytnie wymyślił, by kiedy Beata Szydło ze swoją ekipą będą wchodzić do budynku telewizji, wysłać na nich ochronę i w ten sposób sprowokować do awantury, no i oczywiście cała Polska musiała widzieć jak człowiek nazwiskiem Łapiński – i Bóg jeden wie, co poza tym – robi z siebie takiego idiotę, że nawet sam mistrz Adam Słomka ze związkowcem Ziętkiem, by tak nie potrafili. Przepraszam bardzo, ale pomijając już fakt, że ja w ogóle nie wiem, jak można było kogoś o prezencji Łapińskiego wysunąć na pierwszy plan kampanii, jakie teraz będzie miał znaczenie fakt, że z tej całej bandy uczestników owej debaty jedynie Beata Szydło robiła wrażenie osoby, która wie, o co chodzi i jaki jest tego wszystkiego cel, jeśli oni przez kolejne dni będą od rana do wieczora we wszystkich telewizjach pokazywać tego Łapińskiego, jak się kompromituje przed Bogu ducha winnymi ludźmi?
Na koniec tych niewesołych przecież refleksji, mam wiadomość dobrą. Otóż jeśli ktoś z nas czuje się w tym momencie zaniepokojony, że oto w ostatnich dniach przed wyborami stanie się coś, co radykalnie odmieni stan rzeczy, chciałbym go uspokoić. To na szczęście nie ma żadnego znaczenia. Raz że poza nami, tego nikt nie oglądał, ci co oglądali nic z tego nie zrozumieli, a ci co zrozumieli, już od dawna nie chodzą na żadne wybory, bo mają nas razem z naszymi troskami w dupie. No a poza tym, co już zostało wspomniane wcześniej, wszystko i tak jest dawno ustalone. Do władzy wraca PiS i kropka. I bardzo, bardzo dobrze.

Jutro czwartek, a więc pierwszy dzień targów książki w Krakowie. Od początku do końca siedzimy tam z Gabrielem i jesteśmy do dyspozycji. Dodatkowo ja podpisuje najnowsza książkę o ludziach z dziewiątego kręgu. Hala Wisły, stoisko D 69. Zapraszam. Jeśli ktoś nie może, księgarnia jest na stronie www.coryllus.pl, a do końca roku jeszcze i Katowice i Wrocław i Warszawa, więc okazji całkiem sporo.

wtorek, 20 października 2015

Niewolnica Isaura gościem Krakowskich Targów Książki

Zbliżają się (to już pojutrze) krakowskie targi książki, które dla mnie mają znaczenie szczególne z tego względu, że będzie miała tam swoją premierę moja najnowsza książka zatytułowana „39 wypraw na dziewiąty krąg”. Gdyby ktoś mnie poprosił o parę zdań na temat tego, w czym rzecz, odpowiedziałbym, że książka ta ma dwa poziomy: jeden z nich – i on moim zdaniem, stanowi jej wymiar podstawowy – to proste historie najbogatszych ludzi na Ziemi z drobnym dodatkiem odpowiednich refleksji, drugi natomiast, pozornie poboczny, a tak naprawdę stanowiący główny powód, dla którego owa książka w ogóle powstała, to poziom wyznaczony przez jej ostatni rozdział, zatytułowany „Powrót”. Bardzo polecam, a dziś, na zachętę, przedstawiam fragment rozdziału o człowieku, którego nazwisko poprzedza nazwa marki, którą stworzył czyli niewolnicy o imieniu Isaura.


„Wspomniane badania pokazały, że od roku 1970 do 1991 telewizja odegrała podstawową rolę w radykalnej zmianie świadomości kobiet odnośnie małżeństwa i rodziny. Już pierwsze z badań z tego cyklu wskazały, że na terenach objętych sygnałem telewizji Roberta Marinho nastąpił spadek urodzin i to znacznie większy, niż w innych rejonach kraju. Te same badania pokazały również, że w rejonach, gdzie odbierany był sygnał Globo, dramatycznie wzrósł współczynnik rozwodów.
Rzecz w tym, że Globo jest tu niemal monopolistą i gdy chodzi o kulturę popularną, Brazylijczycy nie znają praktycznie innego modelu rodziny i innej filozofii życia, niż te przedstawione w produkowanych przez Globo telenowelach. I jak już wspomnieliśmy, w najmniejszym stopniu nieprzystające do nauk Kościoła. Wedle wzorów przekazywanych przez Globo, klasyczna rodzina to bogate, przystojne, białe małżeństwo, mieszkające w mieście z maksymalnie dwójką dzieci, wolny czas spędzające na zakupach i nałogowej realizacji wszelkiego typu przyjemności. Przekaz wysyłany do widza przez produkowane przez Globo seriale nie pozostawia tu miejsca na jakiekolwiek wątpliwości: szczęśliwe rodziny to rodziny bogate z jednym dzieckiem, rodziny biedne, gdzie dzieci jest dużo, to rodziny odrzucone, wzgardzone i nieszczęśliwe. Szczegółowość badań, o których tu wspominamy, była tak duża, że udało się nawet stwierdzić, że 62 procent kobiet przedstawianych w brazylijskich serialach nie ma w ogóle dzieci, natomiast zaledwie 21 procent z nich tylko jedno. 26 procent bohaterek seriali zdradzało swoich partnerów, jednak najczęściej owa zdrada była przedstawiana, jako zasługująca na szacunek, gdyż jej celem było osiągnięcie osobistego, lub finansowego sukcesu, a sukces w tamtym przekazie stanowi wartość absolutną.
Nie trzeba oczywiście wspominać, że owe telenowele bardzo znacząco wpływały na rodzaj imion, jakie rodzice nadawali swoim dzieciom. Nawet u nas w Polsce po emisji brazylijskiego serialu ‘Niewolnica Isaura’ pojawiło się całe pokolenie dziewczynek o imieniu Izaura. W Brazylii, różnice między regionami, gdzie sygnał Globo nie docierał, a miejscami, gdzie te filmy były prezentowane, były, gdy o to chodzi, wręcz dewastujące.
Wspomnieliśmy o podobnej produkcji w Wenezueli, czy Meksyku, jednak wystarczy porównać choćby budżety filmów produkowanych przez Globo z budżetami przeznaczanymi na filmową produkcję Televisy, czy Venevision, by zobaczyć, że owe 125 tysięcy dolarów wydawane przez rodzinę Marinho na pojedynczy odcinek to 15 razy więcej, niż to, co kiedykolwiek przeciętnie gotowi by byli zapłacić Wenezuelczycy, czy Meksykanie. I tu widać dobrze, jak bardzo poważnie Brazylijczycy podchodzą do tej misji. Właśnie misji. Bo obok pieniędzy tam aż wrze od idei.
A zatem, z całą pewnością jesteśmy w stanie uwierzyć i w to, że Roberto Marinho był gorliwym katolikiem, wspierał walkę zarówno junty, jak i Kościoła Powszechnego z księżmi-rewolucjonistami w Ameryce Łacińskiej, i z cała pewnością, gdyby wcześniej nie zmarł, po śmierci Jana Pawła II tak jak my wszyscy krzyczałby „Santo subito!”, jednak kiedy sprawy zaczynały już dotyczyć sprzedaży, wszystko to stawało się zdecydowanie mniej ważne, by powiedzieć nieważne. A zatem, naprawdę trudno jest zrozumieć owe kontrowersje związane z jego osobą, które przez lata pojawiały się tu i ówdzie, bo nawet jeśli faktycznie on nienawidził ateistycznego komunizmu i jego przyjaciół w Kościele, to ów grzech zdołał odpracować po wielokroć w pracy, w przerwie między jedną Mszą Świętą, a drugą”.

Przypominam, że wszystkie moje książki dostępne są w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

poniedziałek, 19 października 2015

Czy Piłsudski z Michnikiem są w stanie zatrzymac Prawo i Sprawiedliwość?

Ostatni przed wyborami numer tygodnika „W Sieci” przedstawia przebranego za Piłsudskiego i wznoszącego zaciśniętą pięść Jerzego Zelnika, oraz dla tych, którzy potrafią czytać, następujący tekst: „Bić k…y i złodziei. Program Józefa Piłsudskiego nadal aktualny”, a ja się już po raz nie pamiętam który zastanawiam, czy oni faktycznie uważają nas za durniów, czy może w tym co robią są szczerzy. Czy kierujący tym projektem, od lat obserwując nas, konserwatywnie i patriotycznie zorientowanych Polaków, doszli do wniosku, że my w tym naszym nieszczęsnym zaplątaniu doszliśmy już do takiego poziomu zidiocenia, że nam wystarczy już tylko porzucony gdzieś drzewiec od biało-czerwonej flagi, którym oni nas będą lali po łbach, a my będziemy im tańczyć, jak nam zagrają? A może to bliźniacy Karnowscy do spółki z Pietrzakiem, Warzechą i Janeckim, przez te kilka lat, od czasu gdy postanowili się wbić w tak zwaną „opozycję”, osiągnęli stan umysłów, przy którym liczą się już tylko duże kolorowe obrazki podpisane prostymi i krótkimi hasłami? Może to jest tak, że to nie my, ale oni są tymi, o których Roald Dahl złośliwie pisał, że „nie ma nic głupszego, jak Torys w bryczesach”? Może to faktycznie jest tak, że oni w całym swoim zidioceniu uznali, że dopiero jak my zobaczymy tę okładkę i weźmiemy sobie do serca to wezwanie do gonienia kurew i złodziei, wtedy tak naprawdę w najbliższych wyborach ruszymy do urn i zapewnimy Prawu i Sprawiedliwości rządową większość?
Ale może też jest tak, że oni tę okładkę dali po to, by PiS w tych wyborach poległ. Nie całkiem oczywiście, ale tak trochę… no na tyle, żeby i z jednej i z drugiej strony nie dało się stworzyć rządu, żeby z tego wybuchła potężna awantura i żeby wtedy oni mogli sobie jeszcze przez jakiś czas poużywać na naszych emocjach.
Otóż myślę, że tak to wygląda. Taki jest plan. Dla wielu z nich bezwzględna wygrana PiS-u i utworzenie rządu, który zostanie wystawiony na atak tak straszny, że jedyną obronę przed nim zapewnić będzie mogło wyłącznie dobre, skuteczne rządzenie, ciężka i uczciwa praca nas wszystkich, no a przede wszystkim przestrzeganie najwyższych standardów w każdym możliwym wymiarze, jest czymś, co ich zwyczajnie przeraża i do czego oni postanowili albo nie dopuścić, albo skutecznie ten straszny moment odwlekać.
Zbliżają się więc te wybory i wygląda na to, że, z jednej strony, Jarosław Kaczyński zupełnie poważnie planuje przejąć władzę, z drugiej Platforma Obywatelska robi wszystko, by ją stracić, a obie strony robią wrażenie bardzo w tych swoich wysiłkach zdeterminowanych. I tak samo jak przed nieuniknionym zwycięstwem pragnie Prawo i Sprawiedliwość powstrzymać jego medialne zaplecze, tak samo zaplecze medialne Platformy wręcz staje na głowie, by – nawet za cenę osobistej kompromitacji – równie nieunikniony upadek choćby minimalnie złagodzić. Jeszcze zanim Agora, przy pomocy dwóch swoich cyngli Lizuta i Wojewódzkiego, postanowiła skompromitować Jerzego Zelnika, wzięli oni przykład z Karnowskich i stawiając na bałwaństwo czytelników, na internetowym portalu Wyborczej zamieścili quiz, po rozwiązaniu którego każdy z nas ma wiedzieć, na którą partię ma głosować. Otóż jak słyszę, ów quiz jest tak ułożony, by nikomu pod żadnym pozorem nie wyszło, że jego partią jest PiS. Dostajemy szereg bardzo merytorycznych pytań odnośnie spraw dla nas ważnych, wybieramy odpowiedzi, które uznajemy za właściwe, i okazuje się, że powinniśmy głosować albo na postkomunistyczną lewicę, albo na Petru, albo na Korwina, na PSL, czy na Kukiza, na Platformę wreszcie – tylko nie na Prawo i Sprawiedliwość. Oczywiście sprawdziłem ten kant na sobie i jak najbardziej dowiedziałem się, że z moimi poglądami powinienem głosować albo na Palikota z Millerem, albo na lewe skrzydło Platformy Obywatelskiej, ewentualnie na Partię Razem. Proszę sobie zresztą obejrzeć to samodzielnie: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/13,129662,5823,do-ktorej-partii-jest-ci-najblizej-sprawdz-sie-w-naszym.html
Otóż mam do Agory apel: dajcie sobie spokój i pozwólcie im działać. I tak lepsi od nas nie będziecie, bo my naprawdę jesteśmy świetni. Jeśli ktoś tu osiągnie jakiś wynik, to tylko tygodnik „W Sieci” z przyległościami. A i to przecież nie jest pewne. Kiedy wszyscy rzygają, nawet już Piłsudski nie pomoże.

Już w czwartek rozpoczynają się targi w Krakowie, na które wchodzimy z premierą mojej nowej książki o wyprawach na dziewiąty krąg. Zapraszam. Jeśli ktoś ma daleko, proszę zajrzeć do księgarni pod adresem www.coryllus.pl.

niedziela, 18 października 2015

O okazjach, których On nie przepuszcza, czyli i Ty zostaniesz okultystą

Zbliżaliśmy się już od paru dni do tysięcznej notki w, że tak to ujmę, drugim sezonie moich występów w Salonie24 i powiem szczerze, że nawet nie za bardzo się zastanawiałem, jak tu tę okazję uczcić, kiedy nagle – dokładnie wczoraj, późnym wieczorem – samozwańczy duszpasterz tego bloga, nasz przyjaciel i dobrodziej, ksiądz Rafał Krakowiak z Poznania, przysłał mi tekst z prośbą o jego opublikowanie. I, jak znam życie, ale też i samego Księdza, on z całą pewnością nawet nie miał pojęcia o tym jubileuszu. To że on ten swój tekst przysłał akurat wczoraj, było całkowitym przypadkiem, a to, że on się ukazuje dziś, jako tysięczna notka, z mojego punktu widzenia jest znakiem. Nie pierwszym i nie ostatnim. I to jest wiadomość prawdziwie radosna. Czytajmy więc dziś Księdza.

To co ostatnio wydarzyło się w związku ze sprzeciwem Toyaha wobec wykorzystywania miejsc świętych przez satanistów i ich satelitów, jest doskonałą okazją, byśmy jako chrześcijanie pomyśleli przez chwilę nie tyle o tym, kto jest, albo kto nie jest satanistą, lecz przede wszystkim o tym, na ile nam samym grozi wpadnięcie w tę czarną, duchową dziurę. Porzućmy więc bez żalu tego całego Tibeta, oraz jego tutejszych, tudzież zamorskich kumpli i porozmawiajmy o tym, co nam, katolikom w duszy gra, lub grać może. Nie ukrywam, że piszę niniejszy tekst nie tylko inspirowany „krakowskimi wydarzeniami”, lecz także w kontekście rozmaitych naszych postępków (postępków o naturze jak najbardziej okultystycznej), które już niekoniecznie budzą nasz sprzeciw. Przyczyną braku owego sprzeciwu jest przypuszczalnie fakt, że spora część naszych „magicznych” (lub jak kto woli: zabobonnych) zachowań, wynika z zakorzenienia w naszym obyczaju (np.: andrzejkowe wróżby) i jako takie są one poniekąd świadectwem naszej tożsamości. Oprócz tego, owe zauważalne powszechnie „praktyki magiczne” (na czele z intensywnie kultywowanym – choćby w działalności handlowej – „świętem” Halloween), są przez nas najczęściej traktowane jako niewinna zabawa. Cóż zaś może być groźnego w „świadectwie naszej tożsamości”, albo w „niewinnej zabawie”? Teoretycznie nic. Skoro nic, to i nie ma przeciwko czemu protestować… Problem jednak tkwi w szczegółach, a właściwie nie tyle „problem”, co raczej – jak pewnie wiemy – TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji. Nie powinno być bowiem dla nas tajemnicą, że dla tego czarnego osobnika dobrą okazją może być wszystko: i najzwyklejszy w świecie bunt przeciwko Bogu (bo nas zawiódł, albo znudził)… i oddawanie hołdu naszemu obyczajowi… i niewinna zabawa… i zagłębianie się w nauki koptyjskich mnichów… i całe mnóstwo innych rzeczy i spraw, które na pierwszy rzut oka w ogóle o okultyzm nie muszą się ocierać. TemuKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji nie chodzi bowiem o to, by drzeć Biblię na strzępy (choć oczywiście nie ma nic przeciwko temu), albo o to, by na cmentarzu, przy pełni księżyca zabić kota, czy inną jaszczurkę. Jemu zależy na tym, aby ludzie tak myśleli i tak postępowali, by w efekcie owego myślenia i postępowania przekroczyli granicę, zza której będzie bardzo trudno wrócić. I myślę, że gdy przyglądamy się okultyzmowi, satanizmowi i tym podobnym, pociągającym rzeczom, to sednem owego przyglądania się winna być właśnie taka konstatacja: to wszystko polega na przekraczaniu granicy, zza której jest bardzo trudno wrócić. Przykład? Proszę bardzo.
Żył kiedyś w Polsce człowiek, który się nazywał Józef Zaremba. Wspominaliśmy już kiedyś o nim na tym blogu, a ponieważ jestem do tego człowieka dziwnie przywiązany, proszę pozwolić, że znowu o nim trochę ponudzę. Pan Józef, choć jest dzisiaj postacią całkowicie zapomnianą, swego czasu był słynnym na całą Rzeczpospolitą konfederatem barskim, a mówiąc ściśle, był marszałkiem tejże konfederacji w Wielkopolsce. Miarą tego zapomnienia jest fakt, że ani w Poznaniu, ani chyba nawet w rodzinnej Rozprzy, nie ma choćby ulicy poświęconej temu żołnierzowi, który – czego by o nim nie powiedzieć – jako zdolny dowódca zdołał (nie mniej niż Kazimierz Pułaski) porządnie napsuć krwi walczącym z konfederatami wojskom rosyjskim, oraz koronnym. Dzielny ten szlachcic, kochając żarliwie Pana Boga, wolność i Ojczyznę, gotów był w ich obronie krew przelewać, a będąc – w odróżnieniu od wspomnianego wyżej Pułaskiego – przeciwnikiem pomysłu detronizacji Stanisława Augusta Poniatowskiego, do końca miał nadzieję, że król opamięta się i ruską kuratelę odrzuciwszy, do Barskiej Konfederacji przystanie.
Konfederacja, jak wiadomo poniosła klęskę, konfederackie majątki zostały ograbione, sami zaś konfederaci albo uciekli za granicę, albo zostali zesłani na Syberię, albo też – w nadziei zachowania wolności i środków do życia – błagali króla o przebaczenie. W gronie tych, którzy poprosili o łaskę, był też Józef Zaremba. Stanisław August przebaczenia nie odmówił, więcej nawet: w dobroci swojej uposażył pana Józefa intratnym starostwem, oraz generalską szarżą, tudzież w czasie licznych audiencji rękę królewską do ucałowania łaskawie był mu podawał. Był to też czas, kiedy pan Zaremba zaczął się odcinać od tego co sarmackie, tzn. stał się inny także zewnętrznie: zdjął kontusz i przywdział frak, szablę zamienił na szpadę, zgolił sumiaste wąsy, a podgoloną czuprynę przykrył fikuśną peruką. Minusem całej tej sytuacji było tylko to, że pospólstwo – zwłaszcza pospólstwo warszawskie, bardzo w owym czasie pro konfederackie – przeklinało Zarembę i nawkładało mu od zdrajców.
Czy Zaremba był zdrajcą? Sądzę, że nie… Mam nadzieję, że nie… Myślę, że on był tylko zmęczonym żołnierzem, który w pewnym momencie dostrzegł, że nie da się dłużej „fanatycznie” opowiadać za tzw. „wartościami” (Bóg! Wolność!), bo po pierwsze nic to nie daje samym wartościom, a po drugie, jest to mało korzystne dla niego i dla jego rodziny. Przemyślawszy więc sobie wszystko dogłębnie, pan Józef rzekł mniej więcej coś takiego: „Co mi tam! A niech tu nawet diabeł rządzi, byleby mnie i mojej rodzinie było dobrze!” – po czym plunął na swą konfederacką przeszłość i sarmacko-katolicką tożsamość, czyli ucałował królewską rękę, zgolił wąsy i poszedł zamówić pudrowaną perukę.
Cóż ta opowieść ma wspólnego z tematem okultyzmu, bądź wprost: satanizmu? Dlaczego ją przytoczyłem? Otóż dlatego, że jest to opowieść o przekraczaniu wspomnianej na wstępie granicy: granicy między tym co dobre, a tym co złe; tym co wzniosłe, a tym co podłe; tym co boskie, a tym co demoniczne. Gdy człowiek tę granicę przekracza, to choćby czynił to w imię zabawy (a cóż dopiero wtedy, gdy jak pan Zaremba czyni się to w imię bezpieczeństwa i dostatku swych najbliższych), zaczyna „wchodzić” na serio w coś, co początkowo jawi się jako atrakcyjne, czy ciekawe, a z czasem okazuje się być jedyną możliwą, życiową drogą: jedyną możliwą, bo już za daleko się ową drogą zaszło i siły nie ma, by zawrócić.
Dlaczego na taką drogę ludzie wchodzą? Bywa różnie. Zaremba wszedł na tę drogę, gdyż zaczęło mu się wydawać, że wszelkie jego wysiłki zmierzające do osiągniecia jakiegoś dobra – wysiłki oparte na wierze w Boga i własnych zdolnościach – nie przyniosły spodziewanego efektu. To częsta sytuacja. Zrozumiała. Człowiek próbuje raz, drugi, trzeci i… i nic. Pojawia się wtedy zmęczenie i towarzyszące temuż zmęczeniu rozgoryczenie: „Tak bardzo się starałem – modliłem się, pracowałem jak wół, walczyłem – i nic z tego nie wyszło!” Tego rodzaju rozgoryczenie jest okazją, której TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji z definicji przepuścić nie może. I właśnie wtedy w sercu człowieka odzywa się głos, który zwyczajowo nazywamy pokusą. Głos ten tłumaczy nam pewne sprawy mniej więcej w taki sposób: „Nie radzisz sobie. Bóg o tobie zapomniał. A problemy będą coraz większe. Jak je przezwyciężysz? Na pewno jest jakieś wyjście.” I szukając tego wyjścia (wyjścia bez Boga, „bo przecież o mnie zapomniał”), człowiek wyrzeka się tego, co do tej pory było mu drogie (tzn. „całuje królewską dłoń i goli wąsy”) i wkracza na drogę okultyzmu. Dlaczego akurat okultyzmu? Bo pojawia się on zawsze wtedy, gdy człowiek mówi: „Co mi tam! A niech tu nawet diabeł rządzi, byleby było dobrze!” Mówiąc ściśle, nie potrzeba tego nawet mówić. Nie potrzeba diabła przywoływać. Wystarczy pomyśleć, że „Bóg o mnie zapomniał”, albo że „Jezus: TAK!; Kościół: NIE!”, lub też, że „chrześcijaństwo jest passé, bo nie daje możliwości by się otworzyć i zaznać innych stanów świadomości”… Wystarczy o tym, bądź o czymś w tym guście pomyśleć, czyli tym samym dać TemuKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji świadectwo, że przestało się Bogu ufać. A tego rodzaju postawa, jest postawą od fundamentu okultystyczną. Okultyzm bowiem, w swej najgłębszej istocie, jest niczym innym jak odrzuceniem ufności wobec Boga, a jednocześnie jest zwróceniem się – z ufnością! – ku każdemu, kto zapewni, by było dobrze. I nieważne kim/czym jest to, co sprawia, że owo dobro (w postaci zdrowia, bogactwa, kariery, sławy, dzieci, młodości, itd.) zaistniało: Niechby to nawet był szatan! Grunt, że to dobro jest!
Istotne jest też w tym to, że okultyzm wcale nie musi prowadzić do zanegowania wiary w Boga. On tylko przekierowuje ufność (która od nas jedynemu Bogu się należy) ku tej rzeczywistości, która sama w sobie jest dość tajemnicza, nieuchwytna, czy wręcz ukryta, ale to jedno da się odnośnie tej rzeczywistości wyczuć: ona Boga lekceważy, bądź jest pośrednio, lub bezpośrednio wobec Boga wroga.
Jakie są konsekwencje utraty ufności wobec Boga? Otóż, gdy człowiek nie ufa Bogu, to nie ufa też Jego przykazaniom. Znikają tym samym wewnętrzne hamulce i człowiek w tym momencie bez większego trudu potrafi sobie i innym wytłumaczyć, że aby osiągnąć pożądane dobro można kraść, kłamać, zdradzać, zabijać itd. Oprócz tego, gdy człowiek nie ufa Bogu, to nie ufa też mocy modlitwy i przestaje się modlić. A gdy nie modli się do Boga, to – jak poucza nas papież Franciszek – modli się do szatana, czyli oddaje się praktykom magicznym.
Czy potrzeba czegoś więcej? Z punktu widzenia TegoKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji niczego więcej nie potrzeba, ponieważ człowiek przekierowując swoją ufność tam, gdzie Boga nie ma, staje się okultystą i tym samym przekracza granicę, zza której jest bardzo trudno wrócić.
Zauważmy, że okultyzm jawi się tutaj jako pewna forma fałszywej wiary, w której Bóg Jedyny zastąpiony jest przez… Już słyszę jak niektórzy wołają: „Nie! Nie! – wcale nie przez szatana! Cóż to za przedziwna maniera, by wszędzie doszukiwać się diabła. Nie przesadzajmy!” W porządku. Nie przesadzajmy. Bo czy rzeczywiście szatan musi być obecny tam, gdzie Boga Jedynego i zaufanie do Niego zastępuje się zaufaniem do „nauki”, „wiedzy tajemnej”, „szczęśliwego układu gwiazd”, „siły woli”, „istot nadnaturalnych”, „energii”, „mocy tajemnych”? Jasne, że nie musi być obecny. Tyle tylko, że – jak uczy nas ludzkie doświadczenie – najczęściej pojawia się on właśnie w tym miejscu, z którego wcześniej Bóg został przez człowieka usunięty.
Czy jest ktoś w tej sali obecny, kto dalej chciałby się w okultyzm bawić? Jeśli tak, to dopowiedzmy, że najgroźniejsze w tej zabawie jest to, iż człowiek może tego wszystkiego co wyżej powiedziano w ogóle nie zauważać i nie rozumieć, a postrzegając siebie jako dobrego katolika nie mającego o okultyzmie zielonego pojęcia, być jednocześnie całkiem niezłym okultystą.
Do czego to wszystko prowadzi? Niestety, wcześniej, czy później okultyzm prowadzi do zniszczenia człowieka. I do zniszczenia wszystkiego, co było mu drogie. Poucza nas o tym zakończenie opowieści o panu generale Józefie Zarembie.
Otóż któregoś dnia, pan generał, korzystając – dzięki królewskiej łasce, albo innym „tajemnym mocom” emanującym ze „szczęśliwego układu gwiazd” – z dostatniego i spokojnego życia, zapragnął zażyć kąpieli. A tak się akurat złożyło, że stolarz z jego majątku w Rozprzy pod Piotrkowem Trybunalskim, znając nowe, zupełnie nie-sarmackie upodobania swego pana, wykonał dla niego będącą wówczas w wyższych sferach swego rodzaju przebojem, specjalną wannę, służącą do tzw. kąpieli termicznych. Pan Józef rozradowany, że jest tak bardzo cool i trendy, nie zwlekając, kazał sobie w tym olśniewającym wynalazku tęże termiczną przyjemność przygotować. Niestety, albo wanna owa miała jakąś konstrukcyjną wadę, albo – co bardziej prawdopodobne – nieumiejętnie się z nią obchodzono, dość, że pan Zaremba poparzył się w tej kąpieli do tego stopnia, że nawet księdza dobrodzieja z sakramentami nie doczekał i zmarł w wielkich mękach.
Powie ktoś: „To był wypadek.” Oczywiście, że to był wypadek. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę fakt, że po śmierci Zaremby jego majątek, piastowane przez niego urzędy i wynikające z nich profity, przejął jego osobisty wróg (Franciszek Ksawery Branicki, wówczas hetman polny koronny, późniejszy targowiczanin), wskutek czego wdowa po panu Józefie, wraz z nieletnimi dziećmi musiała tułać się o żebranym chlebie po domach krewnych i znajomych (a królewska łaska, ani inne „tajemne moce” nawet palcem nie kiwnęły, by wpierw temu zapobiec, a potem zaradzić), sam zaś pan generał zmarł w mękach i bez sakramentów świętych – to daje nam to dużo do myślenia. Myślenia o czym? No właśnie o tym: Czy warto diabłu duszę zaprzedawać i w zamian za to cały świat zyskać?

Przypominam, że już za cztery dni, 22 października w Krakowie rozpoczynają się targi książki, na których będziemy mieli premierę mojej książki o ludziach z dziewiątego kręgu. Tych którzy do Krakowa się nie wybierają, zachęcam do odwiedzania księgarni na stronie www.coryllus.pl.

sobota, 17 października 2015

Zły napada, a u nas wieczna licytacja

Oto mój najnowszy felieton dla "Warszawskiej Gazety". Bardzo proszę:

Kiedy w zeszłym tygodniu wysyłałem do „Warszawskiej Gazety” felieton o tym, jak to w Krakowie sataniści organizują muzyczny festiwal, którego podstawowy pomysł sprowadza się do tego, by poszczególnym artystom udało się sprofanować jak najwięcej kościołów, nie planowałem organizowania sprzeciwu przeciwko Złu. Pragnąłem jedynie wskazać zło palcem i ewentualnie zwrócić uwagę na to, jak niebezpieczna może być dla nas ignorancja proboszczów, którzy zamiast chronić znajdujący się pod ich opieką Przenajświętszy Sakrament, przez czystą bezmyślność pozwalają na to, by owo Zło rozpanoszyło się tam, gdzie akurat nie powinno go być nigdy.
I oto ów tekst ukazał się najpierw w „Warszawskiej” następnie na moim blogu w Salonie24 i okazało się, że obaj proboszczowie w jednej chwili zostali zasypani apelami ze strony wiernych, by nie dopuścili do tego, by w ich kościołach występowali muzycy uzbrojeni w pogańskie, okultystyczne, czy wręcz satanistyczne symbole. Kiedy wieść o proteście się rozniosła, portal Salon24 otrzymał pismo od organizatorów festiwalu, skutecznie żądające natychmiastowego usunięcia „oszczerczego” tekstu. Na szczęście, fala już ruszyła, w efekcie czego, wszystkie zaplanowane w kościołach koncerty zostały odwołane, z jednej strony stawiając organizatorów festiwalu w sytuacji niezwykle trudnej, by nie powiedzieć beznadziejnej, a z drugiej, uruchamiając przeciwko Kościołowi, krakowskiej Kurii, obu proboszczom, ale być może głównie przeciwko blogerowi, seans nienawiści o zasięgu międzynarodowym. A kiedy piszę „międzynarodowym”, w żadnym wypadku nie przesadzam – wiadomość o tym, że przez donos jednego „religijnego fanatyka”, Kościół w Polsce zakazał organizacji popularnego muzycznego festiwalu, została podana przez największe światowe agencje, wraz z informacją, że organizatorzy owego sabatu zamierzają skierować przeciwko oszczercy, który określił ich mianem „satanistów”, sprawę do sądu.
W Polsce, jak się można było spodziewać, atak poszedł w „Gazecie Wyborczej”, „Onecie”, oczywiście w krakowskim „Tygodniku Powszechnym”, a także w innych reżimowych, zarówno papierowych, jak i elektronicznych, mediach, i kiedy wydawało się, że w sytuacji tego typu agresji, za człowiekiem, który jako pierwszy podniósł alarm, wstawią się tak zwane „nasze” media, okazało się, że z tej strony nastąpiła przejmująca cisza, której nie zakłóca nic nawet teraz, kiedy piszę ten felieton. Ani takie prawicowe portale, jak niezależna.pl, czy wpolityce.pl, ani „Gazeta Polska Codziennie”, ani TV Republika nie uznały za stosowne poinformować o zdarzeniu podwójnie przecież znaczącym. Oto z jednej strony, po raz pierwszy jak sięgnę pamięcią, praktycznie w ciągu jednego dnia, przez publiczną aktywność ludzi wiernych i pobożnych, udało się tak bardzo skutecznie powstrzymać atak agresywnego pogaństwa i obronić Kościół przed profanacją, a z drugiej strony skromny bloger, który postanowił bronić Kościoła przed profanacją, dziś jest straszony sądem. Przy powszechnej nagonce ze strony Systemu i milczeniu tych, po których można by się było spodziewać przynajmniej jednego solidarnego słowa komentarza.
I myślę że to też zostanie przez wielu zapamiętane. Jako świadectwo pewnej małości, której nic nie usprawiedliwi.

Przypominam wszystkim, że już w najbliższy czwartek w Krakowie rozpoczynają się doroczne targi książki, na których będziemy obecni ja i Gabriel i gdzie też będziemy debiutować z moja kolejną, siódmą już książką. Zapraszam wszystkich bardzo uprzejmie. Jednocześnie zachęcam do odwiedzania księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl. Tam też jest z czego wybierać.

piątek, 16 października 2015

Kto im dał ten młotek, czyli niech zdychają w pokoju

Zbliżają się wybory, i kampanijne spoty, które dotychczas zapełniały Internet raczej, niż telewizje, przeniosły się do telewizji właśnie i Naród może już powszechnie dokonywać wyboru.
Z dwóch absolutnie sztandarowych, a więc jednego tego, gdzie pisowska hołota drze mordy i wzywa do wieszania Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego i drugiego, najnowszego, w którym niewidzialna ręka wali młotkiem w budowany przez jakieś Bogu ducha winne dziecko domek, wynajęci przez rząd specjaliści od wygrywania wyborów, z dwojga złego zdecydowali się na młotek, a ja sobie myślę, że wszystko się układa zgodnie z naszymi podejrzeniami: to są albo idioci, albo prowokatorzy.
Jestem pewien, że wśród czytelników tego bloga są osoby, które pamiętają jeszcze kampanię przed wyborami prezydenckimi roku 1990, kiedy to sztab Tadeusza Mazowieckiego uznał za stosowne zniszczyć Lecha Wałęsę klipami, w których jakaś siekiera będzie rozwalać to co piękne i czyste. Ktoś ze sztabu wówczas jeszcze premiera Mazowieckiego wpadł na pomysł, że będzie świetnie, jeśli ludzie zobaczą jak siekiera wali bez opamiętania w co popadnie, a większość wyborców pomyśli sobie brzydko o Wałęsie i zdecyduje, że prezydentem powinien zostać Mazowiecki. Efekt jednak był taki, że owa siekiera, owszem, podziałała na ludzi jak płachta na byka, tyle że oczywiście nie przeciwko Wałęsie, ale przeciwko ewidentnemu właścicielowi owej siekiery, czyli premierowi Mazowieckiemu. I taki też był ton komentarzy: niezależnie od szans, jakie Mazowiecki miał – czy raczej nie miał – w stosunku do Wałęsy już na samym starcie tamtego pojedynku, numer z siekierą ową kampanię ostatecznie dobił. I ja to pamiętam do dziś.
A zatem, kiedy widzę, jak dziś właśnie, tydzień przed wyborami, sztab Ewy Kopacz wyrusza na wojnę, tym razem z młotkiem, który będzie rozwalał wszystko co czyste i niewinne, myślę sobie, że za tą kampanią – co już zresztą zostało wspomniane na początku tych refleksji – musi stać albo prowokator, albo idiota. I pewnie bym się tu dziś tym dylematem zadręczał, gdyby nie to, że tak naprawdę nic mnie to nie obchodzi. Niech zdychają w pokoju.

Przypominam wszystkim zainteresowanym, że w najbliższy czwartek w Krakowie rozpoczynają się czterodniowe targi książki, na których będę podpisywał swoje książki, w tym tę najnowszą i, o czym jestem głęboko przekonany, najlepszą – o ludziach z dziewiątego kręgu.

czwartek, 15 października 2015

O hejcie spod znaku żelaznego krzyża

Jak już część z nas wie, dziennik „Los Angeles Times”, w swoim wydaniu z dnia 13 października dziennika, piórem niejakiego Sashy Frere-Jonesa wyszydził naszą walkę o wyprowadzenie z krakowskich kościołów grupy… no właśnie – podobno pobożnych chrześcijan. Tekst jest dość długi, więc nie będę go tu tłumaczył na polski, chciałbym tylko wyrazić przypuszczenie, że nadspodziewanie duża ilość zawartych w tekście bardzo szczegółowych informacji na mój temat i na temat politycznej sytuacji w Polsce, w sposób oczywisty wskazuje na udział w owym przedsięwzięciu lokalnych przyjaciół Frere-Jonesa z branży. Jak kto chce to czytać, podaję link:
http://www.latimes.com/entertainment/music/posts/la-et-ms-unsound-festival-internet-troll-satanism-20151012-story.html
Ponieważ tekst z „Los Angeles Times” jest fałszywy jak pięciozłotowy banknot i stanowi jedno wielkie pomówienie, uznałem za stosowne wysłać zarówno do Autora jak i Redakcji odpowiednie wyjaśnienie. Oto jego treść:

Szanowni Państwo!
Dowiedziałem się właśnie, że we wczorajszym wydaniu Los Angeles Times opublikowali Państwo cały artykuł pod tytułem „Jak oskarżenia o satanizm oraz kultura internetowych trolli zablokowały krakowski Unsound Festival” mojej osobie, oraz blogowej notce, którą opublikowałem w zeszłym tygodniu, i którą poświęciłem tak zwanemu Unsound Festival w Krakowie.
Mimo że przez znaczną część artykułu zajmują się Państwo polityczną sytuacją w Polsce i moim do niej stosunkiem, nie mam zamiaru odnosić się do tych kwestii, jako że w mojej opinii nie mają one jakiegokolwiek znaczenia dla sprawy, która dziś nas interesuje.
A sprawa polega na tym, że jako osoba religijna poczułem się urażony tym, że w paru krakowskich kościołach planowane są muzyczne wydarzenia, które z samej swojej zasady stoją w opozycji do tego, co znaczna część Polaków uznaje jako święte i byłem zmuszony zareagować. I proszę mi wierzyć, że tak naprawdę, nie chodziło o żaden satanizm. Ja się znakomicie orientuję w kulturze popularnej, o Davidzie Tibecie i jego muzycznych projektach słyszałem od lat, podobnie jak słyszałem o innych muzycznych realizacjach, w które był on zaangażowany, i doskonale wiem, na czym ów interes polega.
Wiem również o jego bardzo aktywnej współpracy z zespołem o nazwie Death in June, którego płyty i występy zostały swego czasu zakazane w Niemczech, Szwajcarii i w Chicago z powodu oskarżeń o nazistowskie sympatie – i kiedy mówię ZAKAZANE, mam właśnie to na myśli; ZAKAZANE. I jestem pewien, że kto jak kto, ale Państwo akurat o tym słyszeli. A zatem, w sytuacji, kiedy David Tibet ni stąd ni z owąd zjawia się w Krakowie i wyposażony w swoje okultystyczne i czarodziejskie sprzęty czuje potrzebę występowania akurat pod Najświętszym Sakramentem, jest oczywiste, że ja nie mogę stać z boku.
I nic mnie nie obchodzi, co David Tibet i jego towarzysze myślą na temat Boga i Szatana, oraz jak spędzają czas w swoich domach i na trasach koncertowych, bo nie jest to w żadnym wypadku moja sprawa, ale mogę Państwa zapewnić, że będę zawsze protestował, jeśli którykolwiek z nich ośmieli się zjawić w miejscach, które są ważne dla ludzi wiary.
I proszę mi wierzyć, że jeśli któregoś dnia dowiem się, że któryś z nich zamierza wejść do synagogi, by tam odprawiać swoje ponure rytuały, a ci którzy są powołani do tego, by strzec owego świętego miejsca, z jakiegoś powodu przegapią sens tego, co się tam dzieje, zrobię wszystko, by bić na alarm.
I powtarzam: proszę nie wmawiać nikomu, że tu chodzi o politykę. Polityka nie ma tu nic do rzeczy.
I jeszcze coś. Otóż możecie mieć Państwo pewność, że gdy idzie o Breivika, jego czyn wyrasta z korzeni znacznie bliższych idei propagowanych przez Davida Tibeta, niż te, które wyznaję ja.
Z poważaniem,
Krzysztof Osiejuk

Jak dotychczas – i przypuszczam, że tak już zostanie – od Redakcji nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, natomiast Autor na swoim twitterowym profilu napisał co następuje: „Facet który przestraszył się Szatana przysłał mi właśnie maila. Robi się ciekawie. On nie ufa naszemu kumplowi Tibetowi”, i tym samym uruchomił pełną szyderstw dyskusję.
Oczywiście będę informował o wszystkim na bieżąco.

Przypominam, że wszystkie moje książki są do kupienia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl, natomiast już w przyszłym tygodniu na targach w Krakowie będziemy debiutować z najnowszą książką o pięknym tytule „39 wypraw na dziewiąty krąg”. Zapraszam wszystkich.

środa, 14 października 2015

O ćmach (repryza)

Ponieważ miałem wczoraj strasznie dużo pracy i nie zdążyłem napisać nic nowego, a bardzo zależy mi, by nie zostawiać tego bloga w choćby minimalnym zaniedbaniu, chciałbym może przypomnieć bardzo dziś już stary tekst, który zamieściłem w mojej pierwszej książce o siedmiokilogramowym liściu. Jej nakład jest już niestety wyczerpany, natomiast mam jeszcze kilka egzemplarzy tu w domu, więc jeśli ktoś by sobie życzył, to proszę o kontakt na adres www.toyah.pl

Proszę sobie wyobrazić, że obejrzałem dziś w TVN-ie krótki, może pięciominutowy fragment programu zatytułowanego Drugie Śniadanie Mistrzów. Program, o którym mówię, jest jedną ze sztandarowych pozycji sobotniej oferty stacji, ale – z jakiegoś powodu – dopiero dziś miałem okazję bliżej zobaczyć, o co w tym czymś chodzi. Piszę „bliżej”, bo, ogólnie rzecz biorąc, miałem na ten temat pewne pojęcie już wcześniej. Wiedziałem na przykład, że gospodarzem programu jest Marcin Meller, redaktor naczelny magazynu dla onanistów o nazwie Playboy. I również wiedziałem, że koncepcja programu polega na tym, że Meller zaprasza kilku aktorów, piosenkarzy, czy innych tzw. artystów, żeby oni gadali, a my żebyśmy wszyscy mieli okazję dowiedzieć się, co każdy z nich ma do powiedzenia na tematy, o których pojęcia mieć nie może z przyczyn, o których dalej. Może zresztą to właśnie był powód, dlaczego przez tyle tygodni nie miałem serca, żeby choćby rzucić okiem na tę audycję. W końcu, kogo może interesować opinia Wojciecha Pszoniaka, czy Maryli Rodowicz na jakikolwiek temat?
Szczerze powiem, że nie bardzo wiem, jak to się stało, że od pewnego czasu, do udziału w najróżniejszego rodzaju debatach, zaczęto zapraszać przedstawicieli środowisk, których jedyna kompetencja zawsze ograniczała albo do odgrywania scen w teatrze, albo do tańczenia, albo do śpiewania, ewentualnie może do pokazywania magicznych sztuczek, czy choćby tylko do wyglądania. Mogę tylko spekulować, że ta moda pojawiła się wraz z opanowaniem przez kulturę popularną całej sfery publicznej. Myślę, że w momencie gdy okazało się, że w dobrym tonie jest, żeby profesor uniwersytetu chodził z kolczykiem w nosie i wytatuowanym smokiem na tyłku, ksiądz przebierał się w skórę i jeździł po parafii na motocyklu, a prezydent kraju biegał w majtkach po trawie i kopał piłkę, nie było też już żadnych przeszkód, żeby uznać, że każdy może wszystko, byle było fajnie i po linii. Premier zostanie piłkarzem, piłkarz premierem, a tancerz socjologiem.
Kiedy dziś zatrzymałem się przez chwilę przy telewizorze, przed kamerami stacji TVN24, oprócz Mellera, występował pan którego nie znam, piosenkarka Peszek, gitarzysta Hołdys i konferansjer Urbański. Tematem debaty był zbliżający się występ piosenkarki Madonny w Polsce i zaplanowany inteligentnie na 15 sierpnia, czyli w święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Chodziło o to, że ponieważ część środowisk blisko związanych z Kościołem Katolickim uważa, że jest bardzo nieładnie, żeby akurat w dniu tak wielkiego religijnego święta, Polska wypełniona została widokiem piosenkarki o imieniu Madonna kopulującej z krzyżem na konfesjonale, TVN24 postanowił spytać Peszek, Hołdysa i Urbańskiego i tego pana, którego nie znam, co oni sądzą na temat katolickich obsesji.
Jeśli wziąć pod uwagę, że Hubert Urbański głównie zasłaniał się talerzem i zapluwał z rozbawienia, Zbigniew Hołdys siedział z kamienną twarzą i uważał, żeby mu się nie przekrzywił kapelusz, Meller nastawiał ucha, co mu mówią do słuchawki, a nieznajomy mi pan coś mruczał pod nosem, to właściwie całą treść programu wypełniła piosenkarka Maria Peszek. Przyszła do studia zaopatrzona w wydrukowaną z Internetu listą najśmieszniejszych jej zdaniem imion ludzi świętych z całej historii chrześcijaństwa i odczytywała je z błyskiem w oku, wzbudzając – jak się domyślam – tumany śmiechu przed ekranami. I w ten sposób w naszej przestrzeni publicznej dokonał się swego rodzaju przełom. Oto w jednym z największych kanałów telewizyjnych, w samym środku sobotniego dnia, został w aurze pełnej bezkarności przedstawiony skecz, polegający na wyśmiewaniu największych męczenników chrześcijaństwa, bo pewnej piosenkarce wydało się bardzo śmieszne, że oni mieli takie komiczne imiona.
Cóż więc można powiedzieć? Chyba tylko tyle, że w większości współczesnych religii, Maria Peszek za to co zrobiła, została by po prostu zamordowana, a siedziba TVN, wraz z jej swoimi pracownikami i właścicielami, zwyczajnie spalona. Ale o tym akurat, jak się dowiedziałem z opisanego programu, wie może nawet i sam Marcin Meller. Natomiast ja myślę sobie o czymś innym. W tej samej telewizji TVN24, niedawno pokazała się informacja, że do czasu gdy prezydentem Stanów Zjednoczonych został Barak Obama, coś takiego jak ekstremizm konserwatywny w ogóle nie istniało. Jeśli istniała prawdziwa wściekłość, to wyłącznie lewicowa. Ostatnio – prawdopodobnie częściowo w reakcji na pewne polityczne przesunięcia – coś bardzo niedobrego zaczyna się dziać. Na przykład niedawno, został zastrzelony lekarz dokonujący tzw. późnych aborcji. Coś się zdecydowanie dzieje.
Czy ktoś może wie, jaki jest powód, że ćmy tak bardzo lubią płonąć?


Z prawdziwą radością przypominam, że już w przyszłym tygodniu mamy targi w Krakowie, na których rozpoczynamy sprzedaż mojej najnowszej książki o ludziach z dziewiątego kręgu. Zapraszam serdecznie wszystkich.

wtorek, 13 października 2015

Czy satanista może być chrześcijaninem?

Ponieważ w ostatnich dniach, zwłaszcza w tak zwanych środowiskach ultrakatolickich, zapanowała moda na bardzo krytyczne komentowanie nauk papieża Franciszka, a ja muszę przyznać z pokorą i bólem, że również moja wiara została tu wystawiona na dość ciężką próbę, chciałbym przypomnieć coś, co Ojciec Święty zechciał nam powiedzieć już jakiś czas temu, a co z biegiem miesięcy zostało przykryte przez medialne doniesienia na temat gestów, jakie on wykonał w stosunku do homoseksualistów, transwestytów, rozwodników, czy kobiet, które dokonały aborcji. Pisałem tu już o tym, że gdyby spojrzeć na papieża jak na następcę Świętego Piotra i namiestnika chrystusowego tu na Ziemi, i przypomnielibyśmy sobie, jak to zarówno Piotr, jak i sam Jezus, wielokrotnie znacznie cieplejszym wzrokiem spoglądali na grzeszników, czy wręcz na ludzi autentycznie upadłych, niż na tych, którzy chodzili w aurze tych czystych, byłoby też nam znacznie łatwiej oceniać sposób, w jaki papież postanowił pełnić swoją posługę. Pisałem o tym, ale sam najlepiej wiem, jak ciężko pokonać własne deficyty, więc może nie będę się tu jakoś szczególnie popisywał. Natomiast rzeczywiście chciałbym przypomnieć coś, co akurat nam wszystkim się bardzo spodobało, a mianowicie wypowiedź papieża, w której nas poinformował, że „kto się nie modli do Boga, ten się modli do Szatana”. Pamiętamy to zdanie, prawda?
Myślę sobie o tym i nagle się zastanawiam, czy wypowiadając swoje słowa, papież Franciszek był dosłowny, czy może chciał, byśmy potraktowali je, jako swego rodzaju intelektualną zabawę, gdzie na przykład Pan Bóg funkcjonuje jako prosta pobożność, natomiast Diabeł, jako grzech. A więc, czy jest możliwe, że Franciszek zaledwie chciał nas zachęcić do modlitwy, tak byśmy nie ulegali pokusie grzechu, natomiast o Diable wspominał z lekkim przymrużeniem oka, traktując go jedynie, jako taki obrazek dla ludzi prostych. Przyznać zresztą trzeba, że takie wyjaśnienie owej nauki bardzo by nas podtrzymało w naszych podejrzeniach co do słuszności wyboru, jakiego parę lat temu dokonali kardynałowie.
Otóż moim zdaniem jednak, mówiąc o Diable, papież Franciszek miał na myśli Diabła i nikogo więcej. Co więcej, jestem szczerze przekonany, że również mówiąc o modlitwie do Boga, miał na myśli Boga Jedynego w Trójcy Przenajświętszej, a więc Tego Który Niesie Pokój, i żadnego innego boga. Szczególnie dziś, kiedy mam parę solidnych powodów, by się nad tym zastanawiać, jestem niemal pewien, że kiedy papież mówił, że ludzie którzy nie modlą się do Boga Który Niesie Pokój, modlą się do Szatana, chciał nam powiedzieć coś znacznie ważniejszego, niż tylko, że dobrze jest się modlić i starać się nie grzeszyć. Nie miał też naturalnie na myśli ludzi – i to musi tu zostać powiedziane szczególnie mocno – którzy nie otrzymali łaski wiary i starają się żyć w pokoju, jako tak zwani ateiści, no bo jeśli ktoś się nie modli, to się nie modli, niezależnie od tego, czy po drugiej stronie stoi Bóg czy Szatan. Ale też jestem pewien, że mówiąc to co powiedział, nie miał papież na myśli jedynie instytucjonalnych satanistów, a więc tych wszystkich, którzy się przedstawiają jako członkowie Kościoła Świętego Lucyfera, czy jak się tam oni postanowili wabić. Gdyby tak było, to przede wszystkim powiedziałby on, że kto się modli do Szatana, ten się modli do Szatana, no a w tej sytuacji jego słowa byłyby nic nie warte. A jak wiemy, one były i są dla nas bezcenne
A zatem, zakładam, że kiedy papież mówił o Bogu i Szatanie, mówił o Bogu i Szatanie, natomiast uważam też, i chciałbym o tym powiedzieć tu na tym blogu – i to zwłaszcza w tych dniach – że źródłem wszelkiego zła jest grzech, a jedynym sprawcą grzechu jest Szatan. A grzech, wbrew temu co niektórzy nam pragną powiedzieć, wcale nie jest ani abstrakcją ani pojęciem umownym. Grzech to zamierzony i celowy chaos – chaos moralny, chaos intelektualny, chaos estetyczny – który nam Szatan oferuje jako alternatywę wobec naszej wiary, ale też wobec niewiary, jako swego rodzaju religię. I w momencie, gdy my zaczynamy traktować ów chaos jak przedmiot kultu i zamiast do Boga, modlimy się do Chaosu, to tym samym modlimy się do Szatana. A skoro tak, to można o nas z czystym sumieniem powiedzieć, że jesteśmy satanistami. I to niezależnie od tego, czy jesteśmy ateistami, czy czcicielami Lucyfera, czy jak najbardziej osobami ochrzczonymi, a nawet praktykującymi. Jeśli modlimy się do Chaosu, nie modlimy się do Boga, a jeśli nie modlimy się do Boga – modlimy się do Szatana. I tyle wszystkiego.

Przypominam, że w dniach od 22 do 25 października odbywać się będą w Krakowie targi, na których ja i Gabriel Maciejewski będziemy spotykać z czytelnikami. Tam też odbędzie się premiera mojej nowej książki zatytułowanej „39 wypraw na dziewiąty krąg” o spięciu między ładem właśnie, a chaosem. Póki co, wszystkich zapraszam do księgarni na stronie www.coryllus.pl.

poniedziałek, 12 października 2015

Dlaczego Diabeł nie lubi wolności słowa?

Jak z całą pewnością wszyscy wiemy, jeśli przyjrzymy się mu z perspektywy tego bloga, miniony weekend okazuje się czymś absolutnie cudownym. Dzięki zaangażowaniu osób, które się tu spotykają, udało się powstrzymać atak, jaki na parę krakowskich kościołów przeprowadziła zorganizowana grupa satanistów w celu sprofanowania Najświętszego Sakramentu, i dziś możemy powiedzieć, że Jezus jest Panem.
Gdyby ktoś nie do końca wiedział, w czym rzecz, krótko może przypomnę sekwencję zdarzeń. Oto na, przyznaję, że bardzo spóźnioną, wiadomość, że od wielu lat w Krakowie organizowany jest całkowicie bezkarnie festiwal muzyczny o jednoznacznie pogańskim, a więc moim zdaniem, z jedynego dostępnego punktu widzenia, satanistycznym charakterze, którego podstawowa idea sprowadza się do profanowania kościołów – kościołów oczywiście rzymsko-katolickich – napisałem tekst, w którym z jednej strony upomniałem wyjątkowo naiwnych proboszczów, a z drugiej, wezwałem czytelników do odpowiedniej aktywności. Mój apel przede wszystkim sprowokował czyn, a następnie przyniósł sukces, który historia zapamięta. Dzięki zaangażowaniu ludzi wiernych i pobożnych, ów czarny projekt został nieodwołalnie i ostatecznie zniszczony.
Pozostaje jedna kwestia, która wymaga wyjaśnienia. Oto w momencie, kiedy tu w Salonie24 ukazała się moja notka i wiadomość o tym, co się dzieje dotarła do krakowskiego Kościoła, zareagował jeden z nich i do administracji portalu wysłał pismo z żądaniem, by informacja o satanistycznym charakterze festiwalu została usunięta, które to żądanie zostało przez Administrację niezwłocznie i skutecznie wypełnione. Żeby grzesznie nie błądzić, zwróciłem się do Administracji z pytaniem, czy rzeczywiście poszło o to, że ja twórczość zespołu Current 93 określiłem jako satanistyczną, i okazało się, że tak – sataniści nie życzą sobie, by ich określać mianem satanistów, bo oni tak naprawdę są zaledwie takimi jak my chrześcijanami.
W tej sytuacji pomyślałem sobie, że skoro portal, na którym od wielu już lat realizuję się jako tak zwany „dziennikarz społeczny”, prowadzi politykę, gdzie wolność słowa jest praktykowana o tyle, o ile nie pojawi się ktoś, kto praktykowania jej zakaże pod groźbą sądu, dobrze by było przeprowadzić bardzo prosty eksperyment, dzięki któremu sprawdzimy, czy ów system działa uczciwie i w obie strony. Czy jest bowiem możliwe, że polityka prowadzona przez właścicieli Salonu24 jest taka, że wolność słowa jest tu faktem realnym dopóki ktoś – i to najprawdopodobniej ktokolwiek – nie każe się nam zamknąć? Czy wreszcie jest możliwe, że wystarczy, ktokolwiek napisał do Administracji list żądający usunięcia dowolnej notki z jedynym argumentem w postaci frazy: „…w przeciwnym wypadku będą się kontaktowali z Państwem nasi prawnicy w sprawie zniesławienia”, by administracja portalu zgodziła się w jednej chwili zapomnieć o podstawowych demokratycznych wartościach i uznać, że każdy może głosić, co mu leży na sercu, do czasu, gdy komuś innemu to się nie spodoba.
Okazja do tego pojawiła się niemal natychmiast. Oto bloger o nicku Nerwica Eklezjogenna, którym osobiście gardzę i z którym nie życzę sobie mieć nic wspólnego, napisał poświęconą mojej osobie notkę, w której, oraz pod którą, pojawiły się opinie sugerujące, że jestem „katolickim kibolem, szkodzącym Kościołowi dupkiem i donosicielem, który zamiast mózgu ma zawartość kibla, jest zbyt nawet tępy na milicjanta, co jest podkreślane nawet przez jego fizyczność”.
Przyznam uczciwie, że ów zestaw obelg pozostawił mnie w nastroju całkowicie obojętnym. To co o mnie sądzi bloger Nerwica Eklezjogenna i jego fani, w najmniejszym stopniu mnie nie rusza i, jeśli oni mają życzenie nazwać mnie małym Hitlerem, ubekiem i pisowską szmatą – proszę uprzejmie. Ja się w swoim ciele nie czuję się na tyle słabo, by pierwszy lepszy bałwan był w stanie mnie poruszyć. A więc oświadczając z jednej strony, że sugestie zawarte w notce Nerwicy Eklezjogennnej spłynęły po mnie, jak po kaczce, pragnę poinformować, że uznałem za bardzo dobry pomysł, by ją użyć do mojego eksperymentu i skierowałem do administracji Salonu24 wiadomość o niemal identycznej treści, jaką oni parę dni wcześniej otrzymali od organizatorów krakowskiego festiwalu, włącznie z tym głupim „pozdrawiam” na końcu:
Na łamach państwa portalu ukazał się dzisiaj wypełniony oszczerstwami i pomówieniami artykuł popełniony przez blogera podpisującego się Nerwica Eklezjogenna. Domagam się usunięcia tego tekstu w trybie natychmiastowym, w przeciwnym wypadku będą się kontaktowali z Państwem moi prawnicy w sprawie zniesławienia w stosunku do mojej osoby”.
Powiem uczciwie, że byłem absolutnie i do końca pewien, że oni mnie zlekceważą i że jeśli nawet uznają za stosowne się jakoś odezwać, powiedzą, żebym spieprzał, bo jestem niepoważny; że najprawdopodobniej albo od razu rozpoznają prowokację, albo, jeśli będą zbyt zajęci sobą, uznają, że ja jestem zbyt mały, żeby im grozić. Tymczasem, proszę sobie wyobrazić, oni notkę Nerwicy Eklezjogennej natychmiast wysadzili w powietrze.
I ja się teraz już tylko zastanawiam, co tam u niech się dzieje? Jak ten system pracuje? Czy to możliwe, że oni uwierzyli, że ja ich faktycznie podam do sądu za to, że publikują teksty jakiegoś nieboraczka, w których on mówi o mnie brzydko? Nie. To zwyczajnie nie wchodzi w grę. Moim zdaniem właściciele Salonu24 doszli do tego momentu, gdzie reagują już tylko na tupnięcie i krótki rozkaz. A niewykluczone, że i przy pomocy owych niezwykle sprytnych algorytmów do obsługi Salonu, tych samych, które na przykład automatycznie nie pozwalają w tytule notki użyć słowa „kretyn”, czy „erekcja”, również automatycznie usuwane są notki, gdy ktoś wypowie słowa „sąd”, „prawnicy”, „pomówienie”, lub fraza „w trybie natychmiastowym”.
I moim zdaniem, to by nam naprawdę wiele wyjaśniało, gdy chodzi o działanie systemu.
Na sam koniec, chciałem przeprosić mojego kumpla-blogera Nerwicę Eklezjogenną, że go użyłem do swoich paskudnych gierek, i notka, z której on był z pewnością szalenie zadowolony wyleciała w kosmos. Przepraszam Cię, stary, no ale sam rozumiesz. Każdy ma swoje miejsce na tym świecie. Tak to już jest, że aby jedni korzystali, drudzy muszą być wykorzystywani.

Wszystkich zainteresowanych informuję, że w dniach 22-25 października organizowane są w Krakowie targi książki, na których będę podpisywał swoją najnowszą książkę o ludziach z dziewiątego kręgu. Zapraszam wszystkich bardzo serdecznie. Jako, że hala Expo w Nowej Hucie nie jest budynkiem sakralnym, sataniści, okultyści, magowie i poganie, są jak najbardziej mile widziani. W międzyczasie zachęcam do kupowania moich książek w księgarni na stronie www.coryllus.pl.







niedziela, 11 października 2015

Czy rodzice puszczali Marysię Goniewicz na Unsound Music Festival?

W reakcji na mój tekst ujawniający zamiar sprofanowania przez grupę satanistów dwóch krakowskich kościołów, oraz kaplicy w kopalni soli w Wieliczce, organizatorzy owego przedsięwzięcia najpierw skutecznie zażądali usunięcia mojego tekstu z Salonu24, a następnie wydali specjalne oświadczenie, w którym – utrzymując oczywiście w najgłębszej tajemnicy moje nazwisko i adres bloga – poinformowali, że ani sami nie są satanistami, ani satanizmu nie propagują, ani oczywiście organizowana przez nich atrakcja nie ma nic wspólnego z satanizmem. Zapewne po to, by przydać owemu oświadczeniu właściwej powagi, uzupełnili je oświadczeniem dodatkowym, autorstwa głównej gwiazdy wspomnianego zdarzenia, niejakiego Davida Tibeta, w którym ten zapewnia, że satanizmu osobiście nienawidzi, a sam jest gorliwym chrześcijaninem. Przeczytajmy sobie fragment owego wyznania:
Wiele razy deklarowałem, że jestem chrześcijaninem. Prawie wszystkie moje dokonania wywodzą się z wiary, zarówno moja muzyka, jak i obrazy – moje przekonania są prawdziwe, nawet jeśli w mojej sztuce obecny jest czarny humor. Przejawiają się również w moich studiach języka koptyjskiego, którego nauczyłem się, by zgłębiać apokryficzne teksty Nowego Testamentu.
Moja książka z tekstami SING OMEGA jest zadedykowana ‘Yesu the Aleph, the Secret Lion’, a jej tytuł pochodzi z homilii koptyjskiego mnicha Shenoute, który cytuje innego koptyjskiego mnicha – Pachomiusa. Moja twórczość może czasem być nieortodoksyjna i niezrozumiana przez tych, którzy nie podzielają moich poglądów, ale, jak wielokrotnie, podkreślałem – jestem chrześcijaninem”.
Nie mam pojęcia, w jakim towarzystwie obracają się zarówno ten nieszczęśnik, jak i wspominani przez niego w innym miejscu tego oświadczenia „Mat i Gosia”, którzy tu w Polsce próbują lansować jego przemyślenia, natomiast mam bardzo poważne podejrzenia, że są to wszystko ludzie jeszcze głupsi od nich, wśród których – i stwierdzam to z prawdziwym bólem – są niektórzy krakowscy proboszczowie i organiści. Jest dla mnie bowiem czymś całkowicie oczywistym, że gdyby było inaczej, im by nawet do głowy nie przyszło, by przychodzić tu do nas z tego typu bezczelnym cwaniactwem. Oni prawdopodobnie, przez zbyt długie przebywanie wśród ludzi głupszych od siebie, doszli do przekonania, że głupsi od nich są wszyscy, a już na pewno nędzni blogerzy, którzy słysząc o jakichś koptyjskich mnichach o cudacznych imionach jakby żywcem wyjętych z najtańszej literatury o czarodziejach, zlęknieni wtulą się w kąt.
Ja oczywiście nie wierzę, by ten jakiś Tibet w ogóle był zainteresowany tym, co ja mu mam do powiedzenia, ale skoro już w swoim oświadczeniu użył wobec prowadzonego przeze mnie bloga słowa „scurrilous”, chciałbym mu wyjaśnić, że my tu z takimi jak on mieliśmy do czynienia niejednokrotnie i doskonale się orientujemy w ich ścieżkach. Niedługo minie rocznica od dnia, kiedy w małej wiosce w pobliżu Białej Podlaskiej, pewna ambitna intelektualistka i obiecująca poetka – jestem pewien, że na swojej play liście mająca dzieła zespołu Current 93 – występująca w sieci pod nazwiskiem Maria Goniewicz, wraz ze swoim szkolnym kolegą, w sposób tak brutalny, że dający wręcz pewność rytualnego, zamordowała rodziców chłopca. Owa Goniewicz miała oczywiście własną stronę na Facebooku, wokół której zgromadziło się bardzo szczególne i, zarówno pod intelektualnym, jak i estetycznym względem, charakterystyczne towarzystwo. I powiem panu, panie Tibet, że wystarczyła mi godzina, by to odkryć i opisać w na tyle wyczerpujący sposób, byśmy tu wszyscy dziś potrafili Was rozpoznać choćby tylko po sposobie, w jaki oddychacie. I niech się Panu nie wydaje, że my przestaniemy ten Wasz oddech słyszeć, bo ktoś nam puścił piosenkę zespołu Black Sabbath, albo pokazał zdjęcie wysmarowanej pastą do zębów twarzy jakiegoś pajaca podpisującego się imieniem Nergal.
Aby wiedzieć, z kim mamy do czynienia, nam – w odróżnieniu od tych biednych proboszczów, których tak łatwo się Wam udało zbałamucić – my nie potrzebujemy ani smrodu kadzidełek, ani odwróconych krzyży, ani trzech szóstek, ani łba Lucyfera wpisanego w gwiazdę, ani nawet owego charczenia, które nazywacie „growlingiem”. Nam wystarczy zajrzeć do Internetu, odnaleźć miejsca, które podpisaliście swoją czarną estetyką, i to co Was podnieca porównać z tym, czym wciąż żyją duchowi przyjaciele wspomnianej wcześniej Marii Goniewicz. I nawet jeśli tam będziecie nas próbowali oślepiać figurkami Matki Boskiej, portretami św. Jana Pawła II, a nawet obrazami twarzy Jezusa Umęczonego, będziemy Was mieli na oku nawet w czasie najgłębszego snu.
No i jeszcze jedno już na sam koniec. Pozwijcie mnie. Koniecznie. Spotkamy się w sądzie, ja Was tam popryskam wodą święconą i to dopiero będzie spektakl, kiedy zaczniecie wszyscy skwierczeć.


Więcej na ten i podobne tematy w mojej książce pod tytułem „Palimy licho, czyli o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji”. Do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

piątek, 9 października 2015

Czemu Diabeł chodzi do kościoła?

Niniejszy tekst, być może ku niezadowoleniu pana Piotra Bachurskiego, publikowany jest ze względu na swoją rangę jednocześnie tu i w „Warszawskiej Gazecie”. Ja oczywiście pamiętam te wszystkie piątki, kiedy swoje felietony z „Warszawskiej” zamieszczałem tu na tym blogu dziś jednak powód tego jest bardzo szczególny. Tak samo, jak szczególny był powód, dla którego postanowiłem poczekać parę dni i ten akurat tekst zamieścić przede wszystkim w przestrzeni ogólnopolskiej. Bo powiedzmy to sobie jasno: nadszedł moment, by zacząć wrzeszczeć i tupać.

Siadając do pisania dzisiejszego felietonu, czuję pewien niepokój, ponieważ mam świadomość, że dla wielu czytelników „Gazety Warszawskiej” kwestia organizowanych w Polsce od okazji do okazji muzycznych festiwali stanowi coś na tyle egzotycznego, że każda próba poruszenia tematu może się skończyć kompletną porażką. A mimo to, jestem przekonany, że sprawa, którą się postanowiłem dziś zająć, jeśli spojrzymy na nią z pewnego szczególnego punktu widzenia, nie pozwala choćby na chwilę zwłoki.
Oto proszę sobie wyobrazić, że w najbliższych dniach w Krakowie odbędzie się wielodniowy festiwal muzyczny o nazwie „Unsound”, którego charakter i podstawowy sens sprowadza się do propagowania najbardziej otwartego i jednoznacznego satanizmu. I od razu chcę się zwrócić do tych czytelników, którzy właśnie zaczynają się ironicznie uśmiechać i mruczeć coś na temat obsesji, którymi część z nas zdecydowała się żyć, podczas gdy jest tyle rzeczy ważniejszych, niż jakieś piosenki, i prosić ich, by się przez chwilę zechcieli zastanowić. Otóż ja akurat jestem naprawdę znakomicie zorientowany w dzisiejszej pop-kulturze i świetnie wiem, co się tam dzieje naprawdę, a co jest wyłącznie elementem taniego lansu pod hasłem „jesteśmy źli”. A zatem pragnę stwierdzić bez cienia wątpliwości, że w tym wypadku mamy do czynienia z autentycznym, celowym i bardzo przemyślanym satanizmem. W tym wypadku należy stwierdzić, że do Krakowa zawitało czyste zło i wiele wskazuje na to, że nikt się tym szczególnie nie przejął.
A sytuacja jest jeszcze bardziej wstrząsająca, niż możnaby się było spodziewać. Oto biorący udział w festiwalu artyści – powtórzę raz jeszcze, reprezentujący niemal wyłącznie i całkowicie jednoznacznie satanistyczny nurt we współczesnej sztuce muzycznej – planują występować w krakowskich kościołach. Z tego, co już dążyłem zauważyć, część koncertów ma mieć miejsce w kościołach pod wezwaniem Świętej Katarzyny, oraz Świętych Apostołów Piotra i Pawła. 16 października, u Św. Katarzyny, ma dojść do koncertu słynnego satanistycznego zespołu Current 93, którego logo stanowi ukrzyżowany Chrystus przyozdobiony odwróconym pentagramem. Jak ogłasza strona festiwalu na Facebooku, również jeden z festiwalowych występów odbędzie się w kopalni soli w Wieliczce, tuż pod słynną solną rzeźbą Ostatniej Wieczerzy.
Moja Hanka, która jako pierwsza zorientowała się w tym, do czego doszło i która sprawę dogłębnie zbadała, zadzwoniła do kościoła Św. Katarzyny. Jak się okazało, organizatorem przedsięwzięcia z kościelnej strony jest pan organista, który w rozmowie telefonicznej córkę moją poinformował, że ona niepotrzebnie histeryzuje, ponieważ wszyscy uczestnicy festiwalu zostali przez Kościół odpowiednio sprawdzeni i nie ma żadnych powodów, by się niepokoić. Ksiądz proboszcz do telefonu nie mógł podejść, bo akurat jadł obiad.
Ja wiem, że jest Skała, na tej Skale stoi nasz Kościół, a moc piekieł Go nie pokona. Niech jednak nikomu z nas nie przyjdzie do głowy się pocieszać, że my wobec tej błogosławionej sytuacji nie mamy nic do roboty. On bowiem nie przepuszcza żadnej okazji.



Moje książki są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...