wtorek, 30 września 2014

Gdy mafia organizuje nam igrzyska

Od zwycięskiego finału naszych siatkarzy z Brazylią minęło już trochę czasu i mimo że wciąż jesteśmy radośni i szczęśliwi, że oni się okazali takimi mężczyznami, nasze nastroje jakoś tam się zmieniają, O jakich nastrojach myślę? No, przede wszystkim nie sposób tego wszystkiego oderwać od polityki, choćby przez to, że oni pierwsze co tuż po tym zwycięstwie uznali za stosowne zrobić, to wsiedli w ten czerwony autokar i udali się do premier Kopacz, by z nią zjeść tego wyśmianego już na dziesiątki sposobów kurczaka z ryżem. Z drugiej strony, postawa takiego Wlazłego, który w absolutnym szczycie formy zrezygnował z tej kariery w reprezentacji tłumacząc to dobrem swojego 5-letniego dziecka, robi wrażenie niewypowiedziane i cholery jasnej można dostać, słysząc owe nieustanne pytania dziennikarzy, kibiców i komentatorów, czy może jednak nie dałoby się go namówić, żeby zmienił zdanie. A potem znowu przychodzi tamto wspomnienie sprzed lat, kiedy to po zdobyciu tytułu mistrzów Europy ci sami siatkarze demonstracyjnie zbojkotowali wizytę u prezydenta Kaczyńskiego, bo byli zmęczeni, a chwilę potem owa świadomość, że tak naprawdę tu nigdy nie chodziło o nic więcej, jak o grzanie się w cieple tych, którzy rozdzielają pieniądze. Parę dni temu, zupełnie jakby na potwierdzenie moich obaw, w „Przeglądzie Sportowym” przeczytałem rozmowę z trenerem reprezentacji Antigą, gdzie na pytanie, czy on jest gotów na „świętowanie w gabinetach polityków”, odpowiedział ni mniej ni więcej jak: „Jestem przeszczęśliwy, że dostaniemy te wszystkie zaproszenia, bo to ważne dla całej siatkarskiej Polski. Nie mogę się już doczekać, jak przybijemy piątki, a może raczej uściśniemy dłonie najważniejszych osób w Polsce. Bo to co zrobiliśmy jest ważne nie tylko dla siatkówki, pewnie także dla całego kraju. Wytrzymam te wszystkie wizyty nawet mimo to, że bardzo bym już chciał być znowu z moją rodziną”.
A więc to tak! To co ważne dla „całej siatkarskiej Polski”, ważne i dla trenera i jego zawodników. I mam dziś wrażenie – jak, mówię, wciąż pełen radości z tego zwycięstwa – że tak naprawdę tu inaczej już nie będzie. I to bez względu na to, czy będziemy się emocjonować sukcesami Mariusza Wlazłego, Michała Kwiatkowskiego, czy Marcina Helda, za którego prędzej czy później weźmie się zapewne i nasza mafia, i jego też zaprosi na kurczaka z ryżem. A nam pozostanie i tak albo na to wszystko splunąć, albo zacisnąć zęby, zamknąć oczy, zatkać uszy i się cieszyć, że Polska jednak potrafi być górą.
Parę dni po tamtym sukcesie napisałem kolejny felieton dla „Warszawskiej Gazety”. Miałem go tu dać wcześniej, ale wciąż pojawiało się cos ważniejszego, w końcu jednak jest okazja, więc bardzo proszę to co wyżej potraktować jako konieczne uzupełnienie, sobie rzucić okiem na owe refleksje sprzed tygodnia i może się na chwilę zadumać:


Wszyscy oczywiście wciąż jesteśmy bardzo wzruszeni tym, jak polscy siatkarze zdobyli mistrzostwo, a przy okazji tym też, jak złoili skórę najpierw Rosjanom, a następnie Niemcom, jesteśmy dumni z postawy naszych kibiców i tej towarzyszącej nam wszędzie biało-czerwonej manifestacji polskości, a ja niestety wciąż nie mogę zapomnieć września roku 2009, kiedy ta sama drużyna wróciła triumfalnie do kraju z Turcji z tytułem mistrza Europy, i wszyscy byliśmy niemal tak samo wzruszeni i szczęśliwi, jak dziś, i – wówczas jeszcze żyjący – prezydent Lech Kaczyński czekał na naszą polską drużynę, by złożyć siatkarzom gratulacje, a oni najpierw poszli z wizytą do premiera Tuska, po czym ogłosili, że do Prezydenta już nie pójdą, bo sami wiecie, chłopcy są zmęczeni, więc może innym razem. I ten Kartofel został tam z tym swoim śmiesznym urzędem, jak głupi, z tym głupio wykrzywionym ryjem, a śmiechu było co niemiara. I żartom nie było końca.
Pamiętam też, jak tego samego wieczora kilku zawodników owej tak strasznie zmęczonej drużyny znalazło czas i siły, by pojawić się w paru telewizyjnych programach i się tam odpowiednio poudzielać. A my przed telewizorami mogliśmy podziwiać ich elokwencję i dowcip, no i znów się pośmiać z tego, jak to Kartofel został wdeptany w tę swoją śmieszność.
Pamiętam to wszystko dobrze, tak jak pamiętam tamtą atmosferę, która stopniowo, wraz z upływem czasu od tamtego sobotniego poranku, staje się coraz bardziej nierzeczywista, i która – jestem tego pewien – za kolejnych pięć lat stanie się czymś tak absurdalnym, że wręcz nie do uwierzenia. I dziś, kiedy jak każdy z nas cieszę się z tego zwycięstwa i patrząc na twarze Wlazłego, Miki, Zagumnego i całej reszty, wciąż nie potrafię zapomnieć, jak oni te 6 lat temu nie znaleźli siły, by przyjść do Prezydenta RP.
Ale jest jeszcze coś, co już z pominięciem tej całej polityki i owej towarzyszącej jej nienawiści, mnie tu zastanawia. Oto i tym razem, kiedy siatkarze zbudzili się w pofinałowy poniedziałek, pierwsze co zrobili, to wsiedli do swojego autokaru i udali się do Warszawy, by zjeść kurczaka z ryżem w towarzystwie premier Kopacz, i już jadąc tam, ogłosili, że na tym koniec, bo oni są zbyt zmęczeni choćby na to, by pokazać się kibicom. A potem i tak paru z nich wystąpiło w telewizji, by podzielić się refleksjami. Czemu uważam to za szczególnie interesujące. Otóż wygląda na to, że zmęczenie zmęczeniem, polityka polityką, a oni i tak mają realizować polecenia tych, którzy ich zatrudniają, a więc Związku. A Związek z kolei, ma w nosie zarówno publiczność, jak i prezydentów, natomiast w żaden sposób nie może lekceważyć głosów tych, którzy dają pieniądze. Jeśli ktoś chce na to mówić „mafia”, nie mam nic przeciwko temu. I oczywiście nadal się cieszę, że jesteśmy tacy piękni.

Wszystkich zainteresowanych zachęcam do kupowania moich książek, do nabycia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Akurat jest koniec miesiąca, więc każdy dzisiejszy zakup już pojutrze trafi do mnie w postaci żywej gotówki. Proszę więc to potraktować również, jako apel o wsparcie dla tego bloga.

poniedziałek, 29 września 2014

Czy J.K. Bielecki jest dziś nakarmiony, czy zdyscyplinowany?

Jak donoszą media, komunistyczny polityk Włodzimierz Czarzasty w telewizyjnym wystąpieniu ujawnił – swoją drogą, jakie to ciekawe, że ci komuniści wiedzą wszystko, prawda? – że były solidarnościowy premier, a dziś doradca Platformy Obywatelskiej, Jan Krzysztof Bielecki, zatrudniając się w banku PKO S.A., otrzymał gwarancje odprawy w wysokości 7,2 miliona złotych, no i ją oczywiście kiedyś tam odebrał.
Ja zdaję sobie sprawę z tego, że przy 12, a może17, a może 27 miliardach Kulczyka czy Solorza, a nawet przy, jak podejrzewam, ogólnym majątku samego Bieleckiego, te 7,2 to liczba, która może robić wrażenie wyłącznie na ludziach takich jak my – bo i przecież nawet nie na Czarzastym – niemniej wrażenie owo robi i ja dziś króciutko na ten właśnie temat.
Otóż w swoim „Elementarzu”, jedno z haseł poświęciłem osobie biznesmena Gudzowatego. Pozwolę sobie je dziś przytoczyć w całości:
Gudzowaty – Aleksander. Ktoś mógłby się zapytać, po co w tym Elementarzu wspominać o kimś takim jak Gudzowaty. W końcu, kogo on może obchodzić? Otóż są ku temu dwa powody. Jeden natury czysto rozrywkowej, drugi poważny jak trzask zamykanej walizki, a oba naprawdę istotne. Otóż czytałem kiedyś wywiad z Gudzowatym dotyczący jego życia prywatnego, i powiedział on coś mniej więcej takiego: ‘Czy pani potrafi sobie wyobrazić, jaka straszna jest świadomość, że człowiek do śmierci nie jest w stanie wydać pieniędzy, które zarobił?’ Kiedy dziennikarka sprytnie zaproponowała, by Gudzowaty, to czego nie jest w stanie wydać, rozdał – on powiedział tak: ‘Mam taką zasadę, żeby nie rozdawać’. Skoro już przestaliśmy się śmiać, pora na refleksję poważną. Pewnego wieczoru, w wywiadzie dla Moniki Olejnik, komentując fakt, ze w Polsce niektórzy ludzie zarabiają tak strasznie dużo, Gudzowaty odpowiedział: ‘Jeśli się komuś płaci 4 miliony złotych nagrody rocznej, to nie po to, żeby go nakarmić, ale po to, by go zdyscyplinować’. Osobiście jestem za tym, by to zdanie wydrukować na bilbordach i rozwiesić je w całej Polsce. Najlepiej w pobliżu galerii handlowych”.
Jak pewnie większość czytelników się słusznie domyśla, nam dziś chodzi o tę drugą wypowiedź Gudzowatego, dotyczącą 4 milionów złotych nagrody rocznej w celu zdyscyplinowania osoby nagrodzonej. Wprawdzie Gudzowaty wymienił sumę 4 milionów, ale możemy być pewni, że w omawianym kontekście 7,2 miliona brzmi jeszcze bardziej przekonująco. Tu bowiem tym bardziej nie może być mowy o tym, że zarząd zatrudniającego Jana Krzysztofa Bieleckiego banku miał na sercu pragnienie, by go nakarmić. I gdybym ja miał dziś okazję zapytać Bieleckiego o te pieniądze, to w żadnym wypadku nie byłbym zainteresowany tym, dlaczego tak dużo, dlaczego on je przyjął zamiast przeznaczyć na fundację Anny Dymnej, czy dać Owsiakowi, ani też jak on się z tym czuje, ale poruszyłbym z miejsca kwestię zasadniczą: o jakiego typu dyscyplinie jest tu mowa? Oczywiście, on w tym momencie zamiast mi odpowiedzieć, wyjąłby scyzoryk i mnie nim zarżnął jak prosię, ale przynajmniej nikt by mi nie zarzucił, że byłem niemerytoryczny.
Bo tak naprawdę, mam wrażenie, że to jest to, czego nam najbardziej brakuje: świadomości, o co toczy się gra. Parę dni temu, w tygodniku „W Sieci” przeczytałem refleksje Andrzeja Nowaka na temat siedmiu lat rządów Platformy Obywatelskiej i szkód, jakie one Polsce wyrządziły. Nowak swój tekst zaczyna od wspomnienia, jak to na Dworcu Centralnym w Warszawie czekał na pociąg z Warszawy Wschodniej do Krakowa, no i ów pociąg całą godzinę nie przyjeżdżał. Podróżni natomiast, przez cały ten czas, zamiast się złościć i pomstować na władzę, bawili się w spokoju komórkami, no a kiedy się pociąg wreszcie pojawił, wedle relacji Nowaka, zgromadzeni na peronie zaczęli bić brawo. Jeśli idzie o mnie, to ja bym raczej uznał, że to była zwykła, bezsilna ironia w wykonaniu zwykłych, bezsilnych ludzi, zdaniem Nowaka jednak owe brawa były autentycznym wyrazem radości i wdzięczności Polaków z tego, że pociąg jednak przyjechał. Nieważne. Ironia, nie ironia, wdzięczność, czy jej brak – to dla nas akurat dziś jest czymś zupełnie bez znaczenia. To co się liczy, to nie spóźniające się pociągi i jak to nieszczęście wpływa na nasze samopoczucie, ale owe 7,2 mln złotych odprawy dla Jana Krzysztofa Bieleckiego, w sposób oczywisty nie po to, by go nakarmić, ale po to, by go zdyscyplinować.
No a jeśli już mamy się martwić tym, że my, bierni i tak bezradni obserwatorzy tego, co władza z nami wyprawia, jesteśmy tak fatalnie znieczuleni na to nieszczęście, to też wydaje mi się czymś znacznie gorszym to, że dajemy się zaczarować tą siódemką i dwójką, zamiast zadać sobie pytanie: „Co oni za to od Bieleckiego kupili?” No i może przede wszystkim: „Oni, czyli kto?” No i, już na samym końcu, co dla nas z tego wynika? Niestety, do tego poziomu już nie dojdziemy. Zatrzymamy się już tylko na tych milionach i niestety wcale nie dlatego, że one tak naprawdę pozostają dla nas czystą abstrakcją.

Wszystkich zainteresowanych zapraszam na stronę www.coryllus.pl i zachęcam do kupowania choćby tego „Elementarza”. To książeczka tylko pozornie taka skromna. Jednocześnie bardzo proszę o wspieranie tego bloga. Dziękuję.

niedziela, 28 września 2014

Czy prezydent Tusk załatwi nam pracę w Zurychu?

Wczorajsza notka, powiem zupełnie uczciwie, trochę wbrew moim oczekiwaniom, nie zrobiła na nas tu większego wrażenia. I nawet nie chodzi mi o to, że ktoś tam od razu postanowił mnie zarzucić linkami, które jak się domyślam, miały kwestionować moje troski, ani nawet o to, że jeden z komentatorów najwidoczniej w ogóle nie zrozumiał tekstu i postanowił mi opowiedzieć o jeszcze innych przypadkach naciągania opieki społecznej przez najróżniejsze „pasożyty” i „szarańczę”, ale o to, że w momencie gdy pojawiła się informacja, tak naprawdę wiadomość podaną przez mnie w porażający wręcz sposób rozstrzygająca, nastąpiła cisza, zupełnie jakby dopiero teraz to wszystko stało się naprawdę nieinteresujące. No i wtedy pomyślałem, ze napisze na ten temat notkę kolejną.
Gdyby ktoś wczorajszego tekstu nie czytał, a zaglądać mu się nie chciało, bardzo króciutko powiem, o co poszło. Oto, wedle informacji podanej przez portal tvn24, trzy lata temu do szwajcarskiej wioski o nazwie Hagenbuch przybyła z Erytrei dziewięcioosobowa rodzina wynędzniałych Afrykanów, w ramach pomocy socjalnej otrzymała darmowe mieszkanie, oraz 2 tys. euro miesięcznie na życie. Niestety, po pewnym czasie, kiedy się okazało, że oni w żaden sposób nie potrafią sobie radzić, owa pomoc zaczęła stopniowo rosnąć, by wreszcie osiągnąć poziom 50 tys. euro miesięcznie, co zagroziło całemu budżetowi gminy, który to budżet wynosi zaledwie 150 tys. euro. Ponieważ podana przez tvn24.pl wiadomość wydała mi się tak absurdalna, że wręcz nieprawdopodobna, uznałem ją za propagandowy wymysł jakichś liberałów z Nowego Światu i z odpowiednim komentarzem ją opisałem w swoim tekście.
I oto, dzięki pewnemu komentatorowi o wiele mówiącym nicku Albert Hohenzollern, który zechciał się zainteresować tematem tu na blogu, okazało się, że historia dziewięciorga Murzynów żyjących w szwajcarskiej wiosce Hagenbuch wcale nie jest wymyślona. Oni rzeczywiście zostali tam przywiezieni i rzeczywiście gmina na ich utrzymanie wydaje 50 tys. euro miesięcznie, co, jak wnikliwie bardzo zauważył w Salonie24 kolega Orjan, wielokrotnie przekracza sumę, jaką musiałaby ona wydatkować na opłacenie dla nich miejsca w miejscowym hotelu. Rzecz jednak w tym, że jak się okazuje, niemal natychmiast po ich przywiezieniu do Hagenbuch, za opiekę nad nimi zabrała się firma świadcząca usługi związane z dobroczynnością o nazwie Solid Help AG. Jak wyjaśnia jej szef, niejaki Christoph Bänziger, jest to organizacja niezwykle doświadczona, niosąca dobrą i skuteczną pomoc w sumie sześćdziesięciu podobnym rodzinom, i to co oni robią na rzecz tych biednych ludzi jest „warte każdego centa”. Pracownicy socjalni wynajmowani przez Solid Help AG „pomagają przez cały tydzień, sześć godzin dziennie, pomagają w zakupach, w gotowaniu, sprzątaniu, a czasami nawet zabierają dzieci do zoo”. A to, jak podkreśla Bänziger, „kosztuje”.
Rozmawiająca z nim dziennikarka pyta, czy nie można by było jednak pomaganie tym Czarnym zostawić gminie i jej mieszkańcom. I na to pada następująca odpowiedź: „Ależ my nie mamy nic przeciwko sąsiedzkiej pomocy, ale w tym wypadku dobre serce nie wystarczy. Tu trzeba profesjonalistów, ludzi, którzy będą w stanie wznieść się powyżej zwykłego wzruszenia. Nie można też tych ludzi zarzucać używanymi ciuchami. Uchodźcy mają prawo decydować o sobie”. No a poza tym, Solid Help AG wcale tak bardzo się do tej roboty nie pali. Oni wyłącznie realizują prawo kantonalne, które ich na ów odcinek skierowało. Są przepisy, są odpowiednie ustawy i procedury – Bänziger tu nie ma nic do gadania.
Artykuł, jaki przedstawia to ostateczne wyjaśnienie, kończy się czymś takim:
Kanton Zurich pozbawił społeczność Hagenbuch prawa do opieki nad rodziną. Mieszkańcy wioski mogą już tylko płacić. Zadawanie pytań we własnej obronie to tabu: prawo jest prawem”.
No i wydaje się, że my już teraz mamy wiedzę mniej więcej pełną. Tvn24.pl nic tu nie wymyślił, najwyżej nie wszystko nam powiedział. Tego między innymi, że tych Czarnych do Hagenbuch ściągnął wielki przemysł, który z pomagania im żyje, i to żyje bardzo dobrze. To firma Solid Help AG prawdopodobnie zorganizowała najpierw dla nich środki, a potem transport i wreszcie miejsce, gdzie oni mogliby zamieszkać, no i szafa gra!
Ktoś się zapyta, co nas to w ogóle obchodzi. Czy my nie mamy własnych zmartwień, by się zajmować jakimiś europejskimi ekscesami? W końcu z naszym Owsiakiem sobie jakoś radzimy, więc i poradzimy sobie z całą resztą. Otóż po pierwsze, ja wcale nie jestem pewien, czy akurat z Owsiakiem sobie radzimy. Owszem, dopóki władza nie opodatkuje każdego z nas jakąś tam sumą na WOŚP, żyć się da, jednak przede wszystkim wcale nie wiemy, co się dzieje tam, gdzie nasz wzrok nie sięga, a poza tym oni naprawdę są zdolni do niejednego. Poza tym, przypominam, że my jak najbardziej jesteśmy od kilku lat częścią tej Europy i nic nie wskazuje byśmy się mieli od niej oddalać, a wręcz odwrotnie, co chwila dochodzą do nas informacje o tym, że znów przysunęliśmy się o jeszcze jeden krok.
Ostatnio znów pojawiła się ta straszna informacja, że oni nam jednak chcą załatwić nam to euro, a ja już tylko się zastanawiam, czy razem z nim gdzieś tu w okolicy nie otworzą swojego przedstawicielstwa biznesmeni z Solid Help AG, bo jeśli tak, to wprawdzie część z nas znajdzie pracę jako pracownicy socjalni, natomiast cała reszta zostanie tą pomocą skutecznie objęta. I to całkiem możliwe, że razem z paroma rodzinami z Erytrei, dla których zabraknie miejsca w wiosce Hagenbuch.

Wszystkich tych, którzy lubią sobie poczytać coś naprawdę dobrego, zapraszam na stronę www.coryllus.pl, gdzie są do nabycia wszystkie moje książki. Zachęcam. No i oczywiscie, jak zawsze, proszę o wspieranie tego bloga. Broń Boże przez Solid Help AG.

sobota, 27 września 2014

My czarnuchy tego świata

Dziś może tekst, który albo się już ukazał, albo się dopiero ukaże gdzieś u Piotra Bachurskiego, ale tu go zabraknąć pod żadnym pozorem nie może. Proszę się skupić, bo jak to kiedyś ujął niezmordowany prezydent Tusk, bierze się za nas poważna ekipa:

Wiadomość ta mnie, owszem, zainteresowała, jednak, wbrew pozorom, nie ze względu na samą swoją treść, która od początku do końca, jest, moim zdaniem, wymyślona, ale przez sam fakt, że się w ogóle pojawiła, no i przez ów zamysł, który za całym projektem musiał stać. O co chodzi? Otóż w internetowym wydaniu telewizji TVN24 parę dni temu ukazała się informacja zatytułowana „Rodzina imigrantów rozsadza budżet szwajcarskiej wioski”. Widzimy ów tytuł, nico niżej zdjęcie ślicznego fragmentu owej, jak się domyślamy, szwajcarskiej wioski, a dalej już leci sama historia. Oto trzy lata temu do owej wioski o nazwie Hagenbuch, zamieszkałej przez nieco ponad tysiąc mieszkańców, z lokalnym budżetem 150 tys. euro przybyła z Erytrei w Afryce dziewięcioosobowa rodzina, a ponieważ ona od początku nie była w stanie utrzymać się przy życiu, natychmiast została otoczona opieką gminy. Na pierwszy gwizdek poszło darmowe mieszkanie z tysiącem euro czynszu plus 2,1 euro na utrzymanie. Po pewnym czasie, kiedy okazało się, że rodzice nie są w stanie zajmować się siódemką dzieci, troje z tych dzieci (ta liczba zresztą w treści artykułu się stale zmienia i raz tych dzieci jest troje, a raz czworo) zostało umieszczonych w sierocińcu, generując dodatkowe koszta opieki nad tymi pasożytami do wysokości 30 tys. euro miesięcznie, natomiast z myślą o tych, co zostali w domu, wydatki podniesiono do 16,5 tys. euro. Efekt więc jest taki, że na utrzymanie owej rodziny miesięcznie wydatkuje się 50 tys. euro, co stanowi jedną trzecią całego budżetu i co oczywiście grozi bankructwem gminy. W tej sytuacji, władze rozważają podwyższenie podatków. I o tym właśnie jest artykuł w tvn24.pl. Że przez tych dziewięcioro dzikusów trzeba będzie podwyższyć podatki, kto wie, czy nawet nie o 5%.
Ja wprawdzie, co pewnie większość z nas zauważyła, użyłem w powyższej relacji słowa „pasożyty”, które w tekście tvn24, choćby z uwagi na tak zwaną polityczną poprawność, oczywiście nie pada, jednak zrobiłem to bardzo celowo. Otóż nie mam najmniejszej wątpliwości, że taki właśnie był jedyny cel, dla którego redaktorzy portalu postanowili nas uraczyć tą absurdalną opowieścią. Chodziło wyłącznie o to, byśmy sobie wszyscy w jednej chwili pomyśleli, że jaki to straszny jest ów „socjał”, który spokojnych, porządnych i uczciwie pracujących obywateli zmusza do dzielenia się swoimi pieniędzmi z bandą jakichś nie wiadomo skąd wziętych pasożytów. Proszę sobie wyobrazić, że w wiadomości portalu nie pada nawet słowo „Afryka”; tam jest tylko ta jakaś „Erytrea” i ta dziewiątka jakichś brudasów, pewnie Cyganów.
Ale to tak naprawdę jest koniec tej historii. Ten budżet, ten socjał i te podatki. Wszystko natomiast zaczyna się moim zdaniem od tego, że na początku całej tej „story” stoi ewidentne kłamstwo. Bo co to ma znaczyć, że trzy lata temu do spokojnej, maleńkiej wioski w Szwajcarii przyjechało z Erytrei w Afryce dwoje dorosłych z siódemką dzieci, zostali tam natychmiast przyjęci z otwartymi ramionami, a władze gminy natychmiast zaczęły organizować swój budżet z myślą już tylko o nich? Jak to się niby miało odbyć? Pomyślmy chwilę. Mamy tę Erytreę, jeden z najbiedniejszych krajów na świecie, gdzie któregoś dnia pewna rodzina kupuje dziewięć biletów na samolot i leci do Szwajcarii. Wszyscy wysiadają na lotnisku w Zurychu, czy Genewie, a tam im mówią, że słuchajcie, tu wprawdzie jesteśmy bardzo zajęci, ale niedaleko w górach mamy taką sympatyczną wioskę, gdzie się wam z pewnością spodoba, no a przez to, że tam mieszka zaledwie tysiąc osób, to i rynek pracy jest z pewnością bardziej dostępny, a więc z pewnością sobie coś znajdziecie. No i wysyłają ich do tego Hagenbuch. Tych dziewięcioro Murzynów z Erytrei przybywa na miejsce i oczywiście natychmiast dostaje od gminy mieszkanie, za które gmina płaci płacić tysiąc euro miesięcznie, a do tego jeszcze 2 tys. euro na życie, i oto nagle, kiedy się okazuje, że dla nich to za mało, pomoc zostaje stopniowo podwyższana aż wreszcie osiąga 50 tys. euro… no i mamy problem, bo trzeba będzie ludziom podwyższyć podatki. A wszystko przez jakąś rodzinę z jakiejś Erycośtam.
Ja oczywiście mam nadzieję, że stali czytelnicy tego bloga są na tyle inteligentni, by wiedzieć bez słowa wyjaśnienia z mojej strony, że sprawa śmierdzi na kilometr i że opisana przez portal tvn24.pl sytuacja zwyczajnie nie mogła mieć miejsca. I to od samego początku, czyli od rzekomego przyjazdu tych dziewięciorga ludzi do tego Hagenbuch aż po te trzydzieści tysięcy euro miesięcznie, jakie miasto musi płacić miejscowemu sierocińcowi za opiekę nad trójką dzieci z Erytrei. Swoją drogą, ciekawy jestem bardzo, ile pensjonariuszy ma ów sierociniec w wiosce Hagenbuch poza tym trojgiem dziećmi i czy przypadkiem jego miesięczny zysk nie przekracza miesięcznego budżetu całej wioski.
Bardzo chciałbym zatem też wiedzieć, po ciężką cholerę portal tvn24.pl każe się nam emocjonować podobnym idiotyzmem? Odpowiedź na to pytanie widzę jedną: chodzi wyłącznie o to, by przeciętnemu kretynowi, który całą swoją wiedzę o życiu czerpie z tego co mu ów portal powie, pokazać jak to na niego z każdej strony czają się bandy nierobów, którzy tylko kombinują, jak tu mu wyrwać cokolwiek z jego ciężko zarobionych pieniędzy, które on w formie podatków musi odprowadzać na cele, z których ostatecznie tak naprawdę nic nie ma. Moim zdaniem, podstawowym celem tego typu propagandy jest podtrzymywanie przeciętnego kretyna w przekonaniu, że świat się dzieli na tych, którzy grzecznie pracują i płacą podatki i tych, którzy wyłącznie żądają, no i że tych drugich należy bezwzględnie tępić. Po co ta akcja? Jaki jest jej bezpośredni cel? Otóż celu bezpośredniego tu nie ma. Chodzi wyłącznie o efekt, który osiągniemy dopiero w odległej przyszłości. Chodzi o stworzenie człowieka posłusznego, skupionego wyłącznie na sobie i dla swojego własnego dobra gotowego każdego, kto mu stanie na drodze, zwyczajnie wydać na śmierć. Choćby takich dziewięcioro biedaków z Erytrei, nikomu niepotrzebnych, niczego nikomu nie obiecujących, zdolnych tylko do tego, by pierdzieć pod siebie i zdychać. Najlepiej gdzieś z dala od drogi, którą na codzień chodzimy.

Wszystkich zainteresowanych zapraszam na stronę www.coryllus.pl, gdzie wciąż jest do nabycia mój pierwszy wybór felietonów po bardzo promocyjnej cenie, ale też pozostałe cztery książki. Polecam szczerze. No i, jak zawsze, bardzo prosze o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Tak właśnie ostatnio zyjemy. Dziękuję.

piątek, 26 września 2014

Gdy Tenktórynieprzepuszczażadnejokazji organizuje nam debatę

Bloger, którego ani nie szanuję, ani nie czytam, ani nie uważam za dobry pretekst do rozmowy, Krzysztof Kłopotowski, swoją ostatnią notkę rozpoczął zdaniem: „Piotr Zychowicz rozpętał debatę o podejściu Polaków do III Rzeszy”, a następne zaczął od słowa „Uważa, że…”, i dalej już wprawdzie nie czytałem, ale przyznać muszę, że w momencie gdy to zdanie wpadło mi w oko, nagle uświadomiłem sobie, na czym polega całe to nieszczęście, w które zostaliśmy wrzuceni po dwudziestu pięciu latach wolności. Na tym mianowicie, że przychodzi taki Zychowicz i rozpętuje debatę, a przyczyną tego jest to, że on coś uważa. I proszę sobie nie wyobrażać, że ja tu dziś, skoro skończyliśmy z Cenckiewiczem i Terlikowskim, zaczęliśmy o Zychowiczu, a kiedy skończymy o Zychowiczu, zaczniemy gadać o Cenckiewiczu, albo o Terlikowskim, postanowiłem się poznęcać nad tym dziwnym człowiekiem. Zychowicz bowiem interesuje mnie wyłącznie przez to, jak on wygląda. Chodzi o to, że ja jeszcze nawet nie wiedziałem, kim on jest, a tym bardziej nie miałem pojęcia, kim on już niedługo będzie, a już zwróciłem uwagę na jego twarz, a konkretnie jego usta i oczy, i się autentycznie wystraszyłem. I ani już słowa więcej na ten temat. A jeśli ktoś uważa, że to dlatego, że nie wypada, niech się nie łudzi. Tu inni szatani są czynni.
Tak czy inaczej, Zychowicz mnie interesuje dokładnie w takim samym stopniu, co wspomniani przy okazji Cenckiewicz i Terlikowski, i nie widziałbym żadnego powodu, by się nim szerzej zajmować, gdyby nie fakt, że zauważyłem to zdanie u Kłopotowskiego, no i to, że ono świadczy o czymś znacznie, znaczenie ważniejszym i nasze życie dramatycznie determinującym, niż którykolwiek z nich osobiście. Bo co tu takiego się dzieje? Dzieje się to mianowicie, że doszliśmy do miejsca, gdzie ktoś taki jak Zychowicz rozpętuje publiczną debatę, a o tym, co on uważa, informuje nas Krzysztof Kłopotowski, co by o nim nie mówić, od Zychowicza starszy wiekiem i doświadczeniem o parędziesiąt lat. I to jest wiadomość wręcz porażająca.
Ale nie chodzi już nawet o wiek. Proszę zwrócić uwagę, że wymienieni przeze mnie obok Zychowicza, Cenckiewicz i Terlikowski gówniarzami mogą być wyłącznie z perspektywy, jaka mnie jest dostępna, a ja i tak uważam, że ich pozycja w dzisiejszej debacie jest zwyczajnie szokująca. Bo o co chodzi? Otóż mamy jednego historyka, i dwóch tak zwanych pasjonatów i owa trójka praktycznie w całości organizują nam dzisiejszą debatę. Zychowicz każe nam dyskutować na temat polskiej historii, Cenckiewicz ową historię lustruje pod kątem tak zwanego „kapownictwa”, Terlikowski natomiast ocenia ją z punktu widzenia katolickiej moralności, tak jak widzą ją on i pani Terlikowska. I to jest całość. Tak naprawdę to jest całość. To jest wszystko i tak naprawdę nie ma już nic więcej. No dobra, może się zdarzyć, że polscy siatkarze zdobędą mistrzostwo świata, ale poza tym, jest tylko to. Dlaczego? Odpowiedź jest oczywista: chodzi o to, że cała publiczna debata jest od początku do końca moderowana przez System i nie ma żadnego sposobu, by w tę przestrzeń udało się skutecznie wpuścić jakikolwiek inny temat. Będzie tylko to Powstanie Warszawskie, ten Wałęsa z Kieżunem, no i te pedały, aborcja i śluz.
Im jestem starszy tym ciężej przychodzi mi tłumaczenie, tak słowo po słowie, co mi chodzi po głowie. Zdecydowanie wolę przypowieści. A więc i tym razem pozwolę sobie na coś na kształt przypowieści właśnie. Załóżmy, że któregoś dnia nasz kolega Coryllus otrzymuje telefon z telewizji TVN24 i zostaje poinformowany przez któregoś z tefauenowskich redaktorów, że oni właśnie zapoznali się z tym, co on pisze na blogu i w książkach, są zachwyceni przenikliwością jego refleksji, i w związku z tym mają pomysł, by uruchomić specjalny program pod tytułem „Kontrowersje i kontrapunkty Coryllusa”. Otóż chciałem niniejszym zadeklarować, że gdyby do czegoś takiego doszło, a, jak wiemy, przewrotność tej bandy oszustów nie zna granic, i gdyby on w tej sytuacji uznał, że to jest świetny moment, by podjąć tę grę, a przy okazji obiecał mi, że w każdym kolejnym odcinku swoich pogadanek będzie wspominał o mnie i moich książkach, to ja bym się osobiście udał do tego Grodziska i go kopnął w dupę. Co niniejszym – symbolicznie niestety tylko – czynię, gdy idzie o dupy tych trzech pajaców, którzy nagle uznali, że skoro o nich się mówi, to znaczy, że wszyscy jesteśmy na odpowiednim kursie i ścieżce.
A skoro już o tym mowa, to pragnąłbym każdemu z nich, a przy okazji nam tutaj, przypomnieć, że właśnie mija już piąty rok, jak te szczątki tak jak tam leżały, tak leżą nadal, tyle że chyba już nieco zapomniane i straszliwie samotne, prawda? Dobrze natomiast, że wciąż mamy o czym rozmawiać. I to dzięki wam, chłopaki.

Wszystkich, którzy lubią czytać te felietony, zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do nabycia wszystkie moje książki. Szczerze i uczciwie polecam. Bardzo proszę o wsparcie dla tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

czwartek, 25 września 2014

Dzwoni Karpiński do Krawca, czyli aby język giętki...

W jednym z dawniejszych tekstów wyraziłem opinię, że dzisiejsze media, w odróżnieniu od dawnych, peerelowskich jeszcze środków masowego przekazu, nie muszą informacji już ani zatajać, ani wręcz kłamać. Wystarczy, że one będą w taki sposób manipulować jak najbardziej prawdziwą, a czasem nawet bardzo pogłębioną, informacją, że jej sens do nas albo dotrze, albo nie dotrze. A jeśli dotrze, to albo bardzo skutecznie i na dłużej, albo na chwilę i tylko troszeczkę. W jaki sposób owa manipulacja się odbywa? Otóż w głównej mierze albo przez bardzo staranne dozowanie informacji, tak by ona po paru dniach ostatecznie i na zawsze zniknęła ze społecznej świadomości, albo – w drugą stronę – przez takie jej eskalowanie, by ona w pewnym momencie przestała być informacją, a stała się elementem pop kultury. By ona weszła na stałe do publicznego obiegu, by jej fragmenty stały się częścią języka, inspiracją dla intelektualnych pogawędek, treścią występów kabaretowych, a najlepiej, by ona stworzyła temat, który wypełni nasze najpierw rozmowy przy stole, a potem stanie się dla nas dostarczycielem niekończącego się źródła bon motów, tak jak to miało miejsce w przypadku filmu „Miś”, czy prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego. Tak więc dziś się miewa stara dobra informacja, zawsze pełna, zawsze prawdziwa i zawsze otwarta, by z niej skorzystać.
I oto wczoraj media doniosły o zdarzeniu wyjątkowym nawet jak na najświeższe standardy, do jakich zostaliśmy dość skutecznie przyzwyczajeni. Jak podaje PAP, minister skarbu w rządzie Ewy Kopacz, Włodzimierz Karpiński zarekomendował Radzie Nadzorczej PKN Orlen jako nowego członka Zarządu byłego wizerunkowego doradcę Donalda Tuska, Igora Ostachowicza. Oto jak wygląda interesujący nas news:
Pan Igor Ostachowicz obejmie funkcję członka zarządu ds. korporacyjnych i komunikacji PKN Orlen i będzie odpowiedzialny za działania w zakresie komunikacji korporacyjnej, sprawy public affairs, w tym związane z obecnością koncernu na rynkach zagranicznych, pozyskiwanie funduszy rozwojowych, w tym funduszy unijnych, a także za kwestie związane z bezpieczeństwem energetycznym
Zgodnie ze statutem PKN Orlen, w skład zarządu spółki może wchodzić od 5 do 9 członków, w tym prezes i wiceprezesi. Wszystkich członków zarządu powołuje i odwołuje rada nadzorcza spółki. W statucie płockiego koncernu istnieje zastrzeżenie, że jedną osobę do zarządu powołuje i odwołuje rada nadzorcza na wniosek Ministra Skarbu Państwa do czasu zbycia przez Skarb Państwa ostatniej akcji spółki. W tym właśnie trybie powołano Ostachowicza do zarządu płockiego koncernu”.
Czy ktoś może tej informacji zarzucić ukrywanie prawdy, niedomówienie, manipulację faktami? W żadnym wypadku. Powiem więcej, wiadomość podana przez PAP, a następnie powtórzona przez wszystkie główne ogólnopolskie media, w sposób jednoznaczny zwraca uwagę na fakt, że nominacja najbliższego współpracownika Donalda Tuska na to stanowisko to oczywisty skandal. Sam sposób, w jaki owa informacja została sformułowana, obfituje w szereg wręcz kpin i złośliwości pod adresem zarówno Ostachowicza, jak i całego tego towarzystwa, które załatwiło mu ów awans. Nawet dziennikarz TVN24 w rozmowie ze Stefanem Niesiołowskim i Arkadiuszem Mularczykiem wykazał w stosunku do tego co się stało pełną jednoznaczność. W sumie więc, wygląda na to, że mamy grubą aferę.
Otóż nie. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że z tego nic nie będzie. Nie postawiłbym nawet grosza na to, że po tej informacji za kilka dni pozostanie choćby ślad. Ja zwyczajnie wiem, że najdalej jutro będzie po sprawie. A skąd to wiem? Stąd, że z tego co miałem okazję widzieć i czytać, rozumiem, że nie ma nawet mowy o tym, by ktoś nam zwrócił uwagę na fakt, że ów minister skarbu, który Ostachowicza rekomendował i prezes Orlenu, który go do swojej firmy przyjął, to są znani nam z taśm „Wprostu” Krawiec i Karpiński. To są dokładnie te same jęzory. A skoro tak, to też wiem, że nie ma nawet mowy, żeby informując o tym, co się stało, media wspomniały o najważniejszym, a więc o szczególnych towarzysko-biznesowych relacjach, jakie obu panów łączą. A skoro tak, to też nie widzę najmniejszej możliwości, by te same media przypomniały nam choćby fragmenty wspomnianej rozmowy. A to by dopiero mogło stanowić początek prawdziwego newsa – newsa, który by spowodował trzęsienie ziemi, a więc to, na co sprawa jak najbardziej zasługuje.
A sposobów, by to wszystko pokazać i uczynić z tego autentyczny temat, jest naprawdę wiele. Spróbujmy choćby sobie wyobrazić, jak musiała wyglądać rozmowa ministra Karpińskiego z prezesem Krawcem w sprawie pracy dla Ostachowicza? Spróbujmy, i uruchamiając ową wyobraźnię, może na chwilę odrzućmy tradycyjną elegancję, bo w końcu nie oszukujmy się: tu żartów nie ma, tu chodzi o życie. Dzwoni Karpiński do Krawca, a jeśli Administarcja uważa, że im trzeba będzie te rozmowę zwinąć, nie pogniewam się, ale naprawdę inaczej się nie da:

- Cześć, kurwa. To ja, kurwa.
- Przecież, słyszę, kurwa. Cześć. Co tam, kurwa?
- Znasz, kurwa, Ostachowicza?
- Osta, kurwa, co?
- No mówię, przecież, kurwa. Ostachowicza, kurwa.
- Tego, kurwa, od Tuska?
- Przecież mówię, kurwa.
- I co z nim, kurwa?
- Tusk mu, kurwa, obiecał, że mu, kurwa, załatwi miejsce w Zarządzie.
- W jakim, kurwa, Zarządzie?
- U ciebie, kurwa.
- W moim, kurwa, Orlenie?
- A, kurwa, w czyim?
- No ale ja już, kurwa, mam Zarząd. Pięć, kurwa, osób i starczy.
- To ja w takim razie, kurwa, jako minister skarbu państwa, kurwa, zgodnie, kurwa, z tym, co masz napisane w statucie, proszę, żebyś Igora, kurwa, przyjął, jako szóstego.
- Jemu jest, kurwa, Igor? Co to, kurwa, za imię?
- Chyba ruskie, kurwa.
- Nie lubię, kurwa, Ruskich. To Donald tak, kurwa, powiedział, żeby go, kurwa, zatrudnić?
- No przecież, kurwa, mówię.
- No, dobra, kurwa. Przyślij mi go, kurwa.
- Dziękuję ci stary, kurwa.
- Nie ma, kurwa, za co. Stary, kurwa.


Jak mówię, ja zdaję sobie sprawę z tego, że standardy, jakie my tu w Salonie, nawet w najbardziej parszywych porywach, staramy się podtrzymywać, czegoś podobnego nie tolerują, więc jeśli Administarcja uzna tę wymianę za zbyt otwartą, trudno: proszę zwijać. Natomiast ja nie widzę innego sposobu, by pokazać tak już naprawdę dobitnie i szczerze, co się dzieje. To jest bowiem już nie tylko ten Krawiec i ten Karpiński. To jest Donald Tusk, to jest Ewa Kopacz, to są media, to jest rząd, to jest parlament, to jest te minione 25 lat wolności, to jest ten samolot, to jest tych ostatnich siedem lat, to jest polski biznes i polska polityka. To jest wreszcie Polska. Nasza Polska. Tak właśnie wygląda dziś nasza Polska. To jest Polska Krawca, Karpińskiego, Tuska, Kopacz i Ostachowicza, ale też wszystkich tych, którzy uważają, że jak by nie było, wszystko zniesiemy, byleby PiS nie wrócił do władzy. A jeśli ja się dziś aż tak zdenerwowałem, to właśnie przez to, że uważam sprawę za zbyt ważną, by tym gangsterom dziś próbować coś kulturalnie i grzecznie tłumaczyć, i narazić się na to, że oni mi się roześmieją w twarz i powiedzą: „Idź w chuj, dupku”. Teraz już tego zrobić nie mogą. Ja się okazałem lepszy.

Jak zawsze, przypominam wszystkim o tym, że w księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl są do kupienia wszystkie moje książki, w tym dwa pierwsze „Toyahy” zaledwie po 15 zł. plus koszta wysyłki. Idzie jesień, wieczory coraz dłuższe, naprawdę warto. Anglicy ten stan opisują zwrotem "running on empty". No więc tak to wygląda; "We're running on empty". Bardzo będziemy wdzięczni za każdy gest.

środa, 24 września 2014

Prostowanie powstańca, czyli i ty zostaniesz lustratorem

Może mi ktoś w to nie uwierzyć, ale ja nie za bardzo lubię dni, kiedy – z jakiegokolwiek zresztą powodu – zamiast wklejać tu kolejny, nowy zupełnie tekst, przypominam coś, co napisałem już wiele lat temu. Niestety, wygląda na to, że jest to sytuacja do nie do uniknięcia, a jej powodem wcale nie jest to, że mi brakuje tematów, lub pisać mi się nie chce, ale fakt, że od czasu do czasu, po raz kolejny i z tą samą przejmującą wyrazistością okazuje się, że wszystko już było i żadne nasze nowe słowo nie jest w stanie uczynić owej pierwszej refleksji ani mądrzejszą, ani choćby odrobinę głębszą.
Nie umiem powiedzieć, jak tu się sprawdza nasza pamięć, ale mam nadzieję, że większość z nas przypomina sobie ów wiosenny dzień roku 2008, kiedy to jak najbardziej nasze, prawicowo-patriotyczne środowiska dokonały okrutnego linczu na arcybiskupie Wielgusie; mam nadzieję, że wszyscy pamiętamy tamtą sylwetkę Arcybiskupa, z jednej strony próbującego zachować należną dumę, a jednocześnie tak przejmująco drżącego, stojącego przed owym żądającym prawdy i sprawiedliwości tłumem pobożnych patriotów. Mam tę nadzieję, bo bardzo bym chciał, żebyśmy my tu przynajmniej nigdy nie zapomnieli owego szczególnego przykazania: „Nie będziesz głupcem”.
A wiemy mam nadzieję bardzo dobrze, jak bywa trudno. Oto ostatnie dni przyniosły nam zaledwie drugi w ciągu minionych lat, ale za to wyjątkowo spektakularny, pokaz tego, czym jest skutecznie przeprowadzona lustracja, i wiele wskazuje na to, że i tym razem ową robotę wykonaliśmy zupełnie sami, naszymi własnymi rękami, inspirowani wyłącznie naszą osobistą świadomością tego, czego od nas oczekuje System, i kiedy tak stoimy dumni i dyszący ową naszą polskością, nikt już chyba nie może mieć wątpliwości, że to do nas należy przyszłość – przyszłość prawa, sprawiedliwa i tym razem już na zawsze nasza.
No i to jest ten moment, kiedy naprawdę mi już nic innego nie przychodzi do głowy, jak przypomnieć tamten tekst, opublikowany w tym samym co dziś miejscu, kiedy to jeszcze, gdy idzie o Sławomira Cenckiewicza, nie wiedzieliśmy za dobrze nawet, czy jemu jest Cenckiewicz, czy Centkiewicz, a taki Piotr Zychowicz, to już w ogóle nie był niczym więcej, jak chrząknięciem na wietrze.
Tyle się zmieniło od kwietnia 2008 roku, w tym nawet zamordowano nam prezydenta, i zobaczmy tylko, że żadnemu z nich nawet włos z głowy nie spadł. Jedno natomiast pozostaje niezmienne: owa zażartość tych, których postanowiliśmy nazywać „naszymi”. Nie do wiary! Zupełnie jak tamte pomniki. Proszę poczytajmy sobie więc tamten tekst sprzed lat. On nosił tytuł „Prostowanie księdza, czyli i ty zostaniesz lustratorem”. Wszystko jest jak było, tyle że zamiast księdza mamy powstańca.

Właśnie wybrzmiewa kolejny etap niszczenia arcybiskupa Wielgusa. Znów padły najróżniejsze słowa, a w nich głównie głosy moralnego sprzeciwu i żądania kary dla księdza renegata. Więc i ja chciałbym dorzucić swoje trzy grosze.
Jeszcze w czasach studenckich, dawno, dawno temu, za starej zamierzchłej komunistycznej władzy, zaproponowano mi współpracę. Nie byłem ani działaczem Solidarności, ani w ogóle żadnym działaczem, nie walczyłem, nie roznosiłem ulotek, raz strajkowałem. Cichutko nienawidziłem Systemu i tyle. Nie byłem na to przygotowany, więc wiedziałem tylko tyle, że odmówię i że w związku z tym stanie się coś złego. I odmówiłem. Oficer zrobił się niemiły, służbowy, powiedział, że mam nikomu o naszej rozmowie nie mówić i kazał mi się wynosić. Poza tym nie stało się nic.
Przez długi czas myślałem o tej swojej przygodzie i przede wszystkim uderzyły mnie dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że esbek właściwie ani razu nie wspomniał bezpośrednio o donoszeniu, o szpiegowaniu, o tzw. współpracy. Jedyne konkrety, to parę bardzo interesujących dla studenta w PRL-u ofert i zdanie: “Może by pan tak czasem wpadł, to pogadamy”. A więc, zgadzając się, wiele nie ryzykowałem. Zawsze mogłem sobie powiedzieć, że nic złego nie robię. Po prostu wpadam od czasu do czasu do znajomego na kawę i papierosa. A jak esbecja myśli, że coś z tego ma, to ich problem. Ja jestem sprytny.
Druga rzecz to to, że nie stało się, jak już wspomniałem, nic. Nawet nie dostałem w pysk. A więc, odmawiając też nie byłem bohaterem. Oczywiście biorę pod uwagę, że ja akurat mogłem nie być w ogóle dla komunistów wartościowy. Oni na pewno woleli prof. Geremka, księdza Malińskiego, reżysera Piwowskiego, ministra Boniego, może nawet red. Miecugowa (kto może wiedzieć?), a nie kogoś, kto jest nikim.
Choć myślę, że to nie do końca tak – oni potrzebowali każdego na każdym tzw. “odcinku”. I właśnie dlatego że byłem nikim i odmówiłem przysługi, co by im szkodziło, żeby mi pokazać, jak się należy prowadzić? Nie należałem do pracowitych i dobrych studentów, każdy egzamin był dla mnie dużym wysiłkiem. Pies z kulawą nogą by się nie zdziwił, gdybym nagle wyleciał z roku. A wówczas, kto by się za mną ujął? Radio Wolna Europa? Proszę nie żartować.
Ale właśnie dlatego, że mam to doświadczenie i wiem, jak łatwo można było się zgodzić i jak łatwo można było odmówić, to dziś, kiedy dokonuje się kolejna porcja linczu na arcybiskupie Wielgusie, nie mam żadnego powodu, żeby go usprawiedliwiać. Pleść bzdury o tym, jak to niejednoznaczne były czasy. Jak to esbecja potrafiła zastraszać. Jak to niebezpiecznie było odmówić. Bo skoro ja mogłem się postawić, to taki ważny ksiądz, jak Stanisław Wielgus, i wielu innych księży, tym bardziej. Esbek mógł bez mrugnięcia powieką kogoś zamordować, jeśli tylko system miał w tym interes i mu pozwolił to zrobić, ale sądzę, że służby nie miały żadnego interesu, żeby korzystać z usług kapusi zmuszonych i przerażonych. Zwłaszcza, że chętnych konformistów w każdym środowisku było na kopy. W tym takich Wielgusów.
Ale również wiem, że nie trzeba było być szczególnym bydlakiem, żeby się zgodzić na współpracę. Bo liczyła się, jeśli nie szczera chęć, to jedynie pierwszy krok. Później już nic nie miało takiego znaczenia. I tego też nie mówię, aby bronić Arcybiskupa i innych. Chcę przez to powiedzieć ni mniej ni więcej, tylko to, że różnego rodzaju szubrawców, którzy za najdrobniejszą przysługę gotowi byli sprzedać własną matkę były legiony. Najróżniejszych drobnych kombinatorów, którzy swoją podłość usprawiedliwiali bezczelnym: “To ja nimi kręcę, a nie oni mną”.
I to mnie prowadzi do sedna. Bo w tym, co piszę, w ogóle nie chodzi o to, kto był bohaterem, kogo zmuszono, a kto okazał się kanalią. Chcę jedynie zaprotestować przeciwko sytuacji, w której akurat arcybiskup Stanisław Wielgus i inni księża są dla opinii publicznej pierwszym celem moralnego ataku. Banda sprzedajnych dziennikarzy, których twarze musimy dzień w dzień oglądać na ekranach telewizorów i którzy potrafią całymi godzinami zapluwać się argumentami, dlaczego akurat oni powinni stać ponad lustracją. Gromada zakłamanych polityków, którzy gotowi są żyły z siebie wypruć, byle nie dać się zlustrować. Profesorowie uniwersytetów, którzy na słowo “lustracja” dostają ciężkiej wysypki. Sędziowie, adwokaci, prokuratorzy do specjalnych zadań. Wreszcie sam Trybunał Konstytucyjny, który swoim autorytetem całe to podłe krętactwo tylko autoryzuje.
Wszyscy oni ni stąd ni z owąd ujrzeli księdza – kapusia i postanowili przeprowadzić porządną lustrację. A z nimi razem, wszelkiej maści socjaliści, którzy wręcz nie potrafią zdzierżyć sytuacji, w której polski Kościół jest tak straszliwie niemoralny.
I oto ta banda byłych agentów i tchórzy, w ten czy inny sposób, albo osobiście, albo przez wynajętych pośredników, postanowiła doprowadzić arcybiskupa Wielgusa pod pręgierz historii. A jak już arcybiskupa Wielgusa, to i innych księży. Za współpracę, za pedofilię, za homoseksualizm, za pazerność, za oszustwa, za wyłudzenia. Za wszystko. Księży. Pozostały świat jest pod całkowitą moralną ochroną. Prezydent Clinton palił, ale się nie zaciągał, zdradzał, ale za to grał na saksofonie, no a poza tym, co z tego? Marek Piwowski bezwstydnie donosił, no ale to artysta i na dodatek zdolny. No a poza tym nakręcił wspaniały film o córce marszałka Kerna. Cohn-Bendit, czy jak mu tam, dziś bryluje pod życzliwym okiem pani rektor na salonach Uniwersytetu Warszawskiego. I jeszcze nauczyciele z Uniwersytetu Śląskiego; coś tam było, no ale przecież wiemy, jakie to czasy. A Jaruzelski? Jerzy Urban...
I w tej sytuacji, nagle, na pierwszy plan wychodzą nasi rodzimi katolicy: i autentyczni i koncesjonowani. Zamiast powiedzieć: przepraszam, ale tym razem nie z wami, wychodzą głupkowato przed tłum i, bardzo zatroskani kondycją moralną naszego Kościoła, każą się mi przejmować postawą księży wskazanych przez media i opinię publiczną.
Jakby nie byli w stanie pojąć, o co toczy się gra.

Minęło 6 lat. Tym razem wzięli się za Kieżuna. Co za skuteczność!

Wszystkich tych, którym powyższy tekst dał do myślenia, zapraszam do kupowania moich książek, które wszystkie są do nabycia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Wśród nich jest również pierwszy wybór felietonów Toyaha, a tam również powyższy tekst o tym, jak nasi dosolili Arcybiskupowi. Bardzo też proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Bez tej pomocy nie ma nic

wtorek, 23 września 2014

Jeszcze o PRL-u, czyli gdzie były wypożyczalnie telewizorów?

Od czasu wielkiej awantury, jaką wywołał tu mój tekst, ironicznie zatytułowany „Dla mojego syna – raport z czasów terroru”, ani nie planowałem, ani nawet za bardzo sobie nie wyobrażałem, bym w jakikolwiek sposób miał wracać do tematu, jednak w zeszłym tygodniu pod bardzo skromną muzyczną notką, pojawił się komentarz mało znanego mi internauty, podpisującego się tad9, w którym wyraził on opinię, że normalnych ludzi, takich jak my, PRL praktycznie odciął od informacji na temat światowej muzyki popularnej. Zdaniem owego kolegi, poza Beatlesami, Rolling Stonesami, czy jeszcze paroma zespołami z najszerszego światowego mainstreamu, zdecydowana większość z nas o istnieniu większości z nich nie miała najmniejszych szans się dowiedzieć. Weźmy takich Kinks? Kto o ich istnieniu w ogóle w Polsce wie?
Mnie oczywiście ani w głowie sugerować, że lata 60-te, czy 70-te w Polsce to dla każdego miłośnika tak zwanego big beatu to było prawdziwe Eldorado. Ja byłem tam na miejscu i doskonale pamiętam, jak o wszystko trzeba było walczyć i jak wielka tęsknota nas wszystkich ogarniała, kiedy tylko zdarzyło nam się coś usłyszeć, czy tym bardziej zobaczyć, choćby zaledwie na zdjęciu. Jednak ja zwyczajnie nie życzę sobie słychać jakichś bajek na temat tego, jak to trzeba było być dzieckiem lub wnukiem ubowca, lub sekretarza PZPR, by wiedzieć, co to takiego Kinks, czy nawet Fugs. Ja muzyką popularną – a mam tu na myśli i zwykły big beat i bardziej zaangażowany rock, czy nawet jazz – interesowałem się bardzo, kiedy miałem 14 czy 15 lat i już wtedy świetnie wiedziałem o istnieniu takich wykonawców, jak The Animals, Herman’s Hermits, The Mamas and the Papas, Lovin’ Spoonful, Donovan, Jefferson Airplane, i oczywiście jak najbardziej Kinks. Słyszałem o zespole Traffic, Them, The Troggs, a w domu miałem całą kupę tak zwanych pocztówek dźwiękowych, na których zarejestrowane były takie piosenki, jak „Set Me Free”, „Sunny Afternoon”, „California Dreaming”, „Dandy”, że już nie wspomnę o Beatlesach, Rolling Stonesach, Blood, Sweat & Teras i Dylanie. I oczywiście raz na miesiąc kupowałem sobie w budce „Ruchu” magazyn „Jazz”, gdzie cały dział był poświęcony muzyce rockowej i o tych wszystkich plus szeregu innych zespołach sobie czytałem i – co niektórych miłośników wspomnianych wcześniej bajek może bardzo zdziwić – nawet oglądałem ich sobie na zdjęciach.
W Katowicach na ulicach Wieczorka (dziś Staromiejskiej) w bramie był punkt prowadzony pewnie przez jakiegoś żyda-ubowca, który handlował ołowianymi żołnierzykami, srebrnymi coltami-zabawkami i cała kupą jakichś gadżetów, których dziś nie umiem sobie odtworzyć w pamięci, ale które wówczas robiły na mnie niezwykłe wrażenie. To tam też można było kupować też te pocztówki i tam też można było za jakieś grosze kupić wycięte z zagranicznych gazet kolorowe zdjęcia wspomnianych Rolling Stonesów, Beatlesów, czy Doorsów. Myślę, że to też tam u niego mój brat kupił sobie któregoś dnia buty rolingstonki na obcasie, przez co nasza mama cały dzień płakała.
I muzyki się oczywiście słuchało. Albo z Radia Luxemburg, albo ze wspomnianych pocztówek, albo nawet z prawdziwych płyt, które nasi koledzy skądś zawsze mieli. Ja do dziś pamiętam, jak mój brat przynosił do domu płyty, które pożyczał od swoich znajomych. Skąd oni je mieli? Nie wiem. Może mieli jakąś ciocię lub wujka za granicą, a może ich rodzice byli partyjnymi urzędnikami, którzy jeździli w biznesy granicę. Ja sam miałem bliskiego kolegę, którego ojciec był inżynierem zatrudnionym na budowie w Nigerii i on mu przywiózł dwie płyty Beatlesów i jedną Jamesa Browna. A więc to wszystko było bardzo duże środowisko, wszyscy się znali ze wszystkimi i wszystko krążyło to tu to tam. Do dziś pamiętam, jak pewien mój kolega zwyczajnie mi podarował singiel Beatlesów z „Penny Lane” i „Strawberry Fields Forever”. Skąd go miał? Nie wiem.
Niedawno moja córka kupiła sobie książkę o Beatlesach zatytułowaną „Szał” i tam, pod sam już koniec, diabli wiedzą na jakiej zasadzie, dodanych jest parę stron wspomnień najbardziej w Polsce uznanego speca od Beatlesów Piotra Metza, który pisze tam takie dyrdymały, że nie mogę nie zaprotestować. Oto w pewnym momencie wspomina on, jak to w niektórych księgarniach w Polsce pojawiło się czeskie wydawnictwo „Beatles v pisneh a obrazeh” i że on, by to kupić musiał wydać wszystkie swoje oszczędności i jeszcze dodatkowo się zapożyczyć u rodziców. Daje słowo, że on tak właśnie pisze. Wszystkie oszczędności i jeszcze musiał się zapożyczyć u rodziców. Otóż proszę sobie wyobrazić, że ja to też wtedy sobie kupiłem i mam nawet w jakichś strzępach do dziś. Tyle że nie musiałem wydawać wszystkich swoich oszczędności, ani tym bardziej pożyczać u rodziców, ani oczywiście też na to jakoś szczególnie polować, bo ta książka była do kupienia w muzycznej księgarni na ulicy Młyńskiej, i o ile dobrze pamiętam kosztowała odpowiednik dzisiejszych 10, czy może 20 złotych. Po co więc tworzyć jakieś idiotyczne legendy?
Pisze w innym miejscu Metz, że oni mieli wówczas telewizor tylko przez Święta, bo ojciec, który pracował w telewizji, mógł sobie taki jeden na parę dni wypożyczyć. Podobnie, u Metzów w domu pojawiło się radio z UKF-em, tylko dlatego, że ten sam ojciec pojechał na delegacje do Moskwy i stamtąd to radyjko rodzinie przywiózł. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że również dzięki działalności blogerki Eski, jest powszechnie wiadome, że mój ojciec był peerelowskim kapusiem i to stąd właśnie ja w latach 60-tych opływałem we wszelkie dostatki, a więc też nikt się już nie zdziwi, że nasz telewizor „Szmaragd” nie tylko nie był pożyczony, ale w dodatku mieliśmy go dłużej, niż tylko przez Święta. No ale to może dlatego, że ojciec kapował normalnie na ulicy, gdzie tych telewizorów było pod dostatkiem, a nie był pracownikiem TVP, który jeździł w delegację do Związku Sowieckiego.
Ja tu napisałem już niemal dwa tysiące tekstów i kto chce, doskonale zna moją opinię na temat owej nędzy, jaką nam załatwił PRL. Ja bym jednak bardzo wszystkich prosił, by skoro już mamy mieć swoje zdanie na różne tematy, byłoby dobrze, gdyby ona była budowana na faktach, a nie na plotkach, zwłaszcza plotkach rozpuszczanych przez tych, którzy wtedy byli po tamtej stronie, a dziś im głupio, więc się potrzebują odchamić. Bo inaczej, z tej naszej opinii nie zostanie nic ponad to, co nam przychodzą opowiadać jacyś zakompleksieni bajkopisarze. I tym razem, wbrew nadziejom niektórych, mam na myśli bajkopisarzy prawdziwych, tak jak prawdziwych kabli, a nie tych, którzy nimi zostali wyłącznie na potrzeby bieżącej propagandy.

Wszystkich zainteresowanych zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie między innymi wciąż jeszcze jest do kupienia moja książka „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, gdzie można sobie poczytać, jak było naprawdę. I z nimi i z nami. Będę też wdzięczny za każdy gest z myślą o wsparciu tego bloga.

poniedziałek, 22 września 2014

O białoczerwonej radości i szaliku upapranym krwią

Skończyły się mistrzostwa świata w piłce siatkowej, Polska zdobyła najwyższy tytuł, a ponieważ w naszym domu minione tygodnie, głównie za podpuszczeniem naszej starszej córki, jedynego prawdziwego kibica w rodzinie, były wypełnione tą walką, bardzo się cieszmy, jesteśmy pełni narodowej dumy i patriotycznych uniesień, myślę, że czytelnikom tego bloga należy się jakiś komentarz. Otóż mam tu trzy refleksje i proszę bardzo o potraktowanie ich bardzo, bardzo poważnie, niemal jako deklarację.
Przede wszystkim uważam, że, wbrew lansowanej przez reżim narracji, wielkie słowa uznania należą się telewizji Polsat, a osobiście jej właścicielowi, Zygmuntowi Solorzowi, za to, że on, jako jedyny, najpierw rozpoznał rangę wydarzenia, zainwestował w nie swoje własne pieniądze, a na zamknięcie całego wydarzenia, rezygnując z możliwości dodatkowego, jestem pewien, że wcale nie tak małego zarobku, poświęcił swoje biznesowe aspiracje na rzecz interesu publicznego. Ja zdaję sobie oczywiście sprawę z nastroju, jaki zapanował w społeczeństwie, nastroju skierowanego diabli wiedzą dlaczego przeciwko osobie tu najmniej winnej, niemniej powtarzam: moim zdaniem, gdyby nie Solorz, my byśmy tych mistrzostw najpewniej w ogóle nie mieli, i to nie tylko w formie choćby i płatnej transmisji. Gdyby nie Solorz, całość wydarzenia wpadłaby w ręce Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego i dziś jedyne co by na nas czekało, to kolejny tydzień w towarzystwie premier Kopacz.
Druga refleksja dotyczy już samej polskiej drużyny. Otóż ja pamiętam, jak owe mistrzostwa dopiero startowały i cały naród był skupiony na debacie dotyczącej nieobecności w drużynie naszego najlepszego zawodnika Bartosza Kurka, i w pewnym momencie pojawiła się opinia, że jeśli Polska drużyna zostanie z tych mistrzostw wyeliminowana, wszyscy będą mówić, że jaka to strata, że Antiga nie wystawił Kurka, natomiast jeśli Polska odniesie sukces, o Kurku nikt już nie wspomni jednym marnym słowem. I to jest to, co mi dziś chodzi po głowie. Ów biedny Kurek: wspaniały siatkarz, wybitny zawodnik, zasłużony reprezentant Polski, który wyłącznie przez swoją tępą dumę i nieopanowane gwiazdorstwo nie może być dziś częścią owej narodowej radości, razem ze swoimi kolegami Zagumnym, Możdżonkiem, czy Ignaczakiem. Biedny Kurek. Jakie to straszne tak bardzo źle ocenić sytuację! I to jeszcze przy takim poziomie zawodowstwa.
No i wreszcie refleksja trzecia i ostatnia. Wczoraj do Katowic przybył ten dziwny człowiek z tą jeszcze dziwniejszą kobietą, próbując ukraść polskiej reprezentacji ich show. Z tego co widzę, zrobili to dość skutecznie… i choć nie całkiem na szczęście, to jak na nich, owszem – dość skutecznie, kierując choćby rozżalenie kibiców przeciwko Bogu ducha winnemu Solorzowi. Patrzę więc na nich, jacy oni są dziś szczęśliwi, pełni satysfakcji i białoczerwoni, i nagle sobie przypominam ową potężną konstrukcję, która dziś stoi na Krakowskim Przedmieściu, w miejscu tamtego świętego krzyża, tylko po to, byśmy sobie wszyscy mogli po raz tysięczny obejrzeć zdjęcie premiera Mazowieckiego z tymi jego bezsensownie rozczapierzonymi palcami i posłusznie zechcieli rozpocząć świętowanie jakiejś podobno wolności. On zresztą o tej wolności jak najbardziej wczoraj wspomniał. Nie mógł się powstrzymać i wspomniał, by nikt nie miał wątpliwości, po co to wszystko. I teraz sobie już tylko myślę, że będzie pewnie tak, że umrą i on i ona, i zapewne umrę i ja, ale dobrzy ludzie i tak doczekają dnia, kiedy historia odda sprawiedliwość tym wszystkim, którzy umarli przed nami, w tamten sobotni poranek. A jeśli wszystko rozwinie się tak, że ten nasz świat ulegnie takiemu zepsuciu, że o żadnej sprawiedliwości tu na ziemi mowy być nie może, i tak ostatecznej sprawiedliwości moce piekielne nie przemogą. I ci co mają spłonąć – spłoną. Choćby i razem z tymi swoimi szalikami, tym razem trzymanymi bardzo odpowiednio, górą ku górze, a dołem do dołu.

Do ukazania się kolejnej książki, jak najbardziej w temacie, mamy jeszcze dobry miesiąc, jednak księgarnia Coryllusa jest jak najbardziej czynna i wystarczy zajść, rzucić okiem, kliknąć i mamy co czytać na coraz już dłuższe wieczory. Zachęcam gorąco: www.coryllus.pl. Proszę też niezmiennie i bardzo gorąco o wspieranie tego bloga. Dziękuję.

niedziela, 21 września 2014

Czy Al Pacino lubi lody?

Kiedy niedawno pisałem o sposobach rozszarpywania budżetów przeznaczonych na tak zwaną kulturę, swoją uwagę głównie poświęciłem na sposób, w jaki są organizowane koncerty wykonawców okupujących przestrzeń, którą można nazwać „nowym undergroundem”. Nie wspomniałem więc na przykład o tym, w jaki sposób nie doszło do występu w Warszawie na Stadionie Narodowym Carlosa Santany, czy jak to już zupełnie niedawno, odwołano występ na jednym z festiwali ostatnio pierwszej gwiazdy światowego popu, Pharrella Williamsa. Zaledwie wspomniałem też o tym, jak to moim zdaniem wyłącznie ze względu na upór samego wykonawcy, a zapewne ku autentycznej wściekłości organizatorów, Justin Timberlake jednak w Gdańsku zaśpiewał. Skromnie, bez zwyczajowej oprawy, krótko i byle jak, ale uznając najwidoczniej, że bycie prawdziwą gwiazdą nie pozwala mu na dąsy i że wypada przynajmniej być, pojawił się jednak na scenie i zaśpiewał. Nie mogłem też w swoim tekście wspomnieć o odwołaniu zabrzańskiego koncertu gitarzysty zespołu Deep Purple Ritchie Blackmore’a, bo tu już jest sprawa bardzo świeża.
Ja zdaję sobie sprawę z tego, że sytuacja, jaką mamy dziś w Polsce kieruje naszą uwagę na miejsca znacznie poważniejsze i znacznie bardziej decydujące dla naszej przyszłości, niż estrada, niemniej uważam, że ponieważ to co się dzieje w tej akurat przestrzeni tak bardzo wyrasta z ogólnego zepsucia, jakie opanowało nasz kraj, i tak bardzo owo zepsucie uaktualnia, że nie zaszkodzi przynajmniej od czasu do czasu na ten temat wspomnieć. Tym bardziej , że owa estrada, przez to właśnie, że jest niejako odruchowo traktowana, jako coś niepoważnego, a zatem i mało ważnego, dla wszelkiej maści złodziei i kombinatorów stanowi przestrzeń do harców całkowicie bezkarnych, na poziomie takiej bezczelności, że gdyby coś takiego przydarzyło się w politycznym mainstreamie, musiałoby doprowadzić do prawdziwej burzy.
Jestem pewien, że ludzie, którzy mają okazję obserwować ów biznes estradowy z bliska, mieliby tu do powiedzenia znacznie więcej i znacznie ciekawiej, niż mogę to zrobić ja. Oni są tam na miejscu, często sami biorą udział w tych przekrętach i wiedzą rzeczy, od których włosy stanęłyby nam dęba na głowie. Ja chciałem jednak tylko jeszcze raz porozmawiać o tych odwołanych występach. Jeśli wpiszemy w internetową wyszukiwarkę hasło „odwołany koncert”, zobaczymy, ze zjawiskiem o jakiej skali mamy tu do czynienia. A jeśli przejrzymy najnowsze wiadomości i zlekceważymy informacje o tym, że Schetyna został ministrem spraw zagranicznych, a Szkoci powiedzieli Szkocji „nie”, niewykluczone, że się dowiemy, jak to jednak nie dojdzie do dwóch absolutnie historycznych wydarzeń, jaka współczesna Polska miała w planie przeżywać, a mianowicie wizyty dwóch wielkich aktorów – Ala Pacino i Arnolda Schwarzeneggera.
W czym rzecz? Otóż powiem szczerze, że o Schwarzeneggerze we Wrocławiu akurat wcześniej nie słyszałem, natomiast owszem, sprawę spotkania z Alem Pacino znam jak najbardziej. Od wielu miesięcy bowiem środowisko huczało na temat imprezy, która miała się odbyć w Teatrze Wielkim, pod tytułem „An Evening with Al Pacino”, a której cały sens polegał na tym, że słynny aktor Al Pacino będzie siedział na scenie i udzielał wywiadu dla równie podobno słynnego w branży specjalisty od sztuki filmowej, niejakiemu Sandro Monettiemu. W tej chwili już nie pamiętam, po ile organizatorzy tego przedsięwzięcia sprzedawali bilety, natomiast, owszem, zwróciłem uwagę, że w ofercie była „ekskluzywna” kolacja z Artystą po głównej imprezie, no i tam, żeby się odpowiednio napić, nażreć i napatrzeć, trzeba było wyłożyć ponad 6 patyków.
No dobra, ja wiem, że jak kto głupi – niech płaci. Ja wiem, że skoro to nie jest moja sprawa, to nie ma większego sensu, bym się miał zajmować jakimiś bałwanami, którzy nie mają na co wydawać swoich pieniędzy. Wiem jednak też coś jeszcze, to mianowicie, że nikt nie będzie bardziej zadowolony z tego, że sprawa obu „eventów” zostaje przykryta czy to przez sukcesy polskich siatkarzy, czy to niespodziewany awans Grzegorza Schetyny, niż ci, którzy w pewnym momencie wpadli na pomysł, że przydałoby się zrobić jakiś duży wałek z wykorzystaniem publicznych jak najbardziej pieniędzy. Stąd ów dzisiejszy tekst.
Jak mówię, przekrętu ze Schwarzeneggerem nie obserwowałem, ani nawet o nim wcześniej nie słyszałem, natomiast byłem dość na bieżąco z tym, co się wyprawiało wokół wizyty w Warszawie Ala Pacino. Spójrzmy na to jeszcze raz. Oto grupa jakiś cwaniaków zapowiada organizację historycznego wręcz eventu, gdzie jeden z największych krytyków filmowych na świecie będzie rozmawiał z jednym z największych filmowych gwiazdorów, krytyk z aktorem będą siedzieli na scenie i ze sobą rozmawiali, a rozmowie będzie się przysłuchiwało 1700 osób, z których każda zapłaci za wstęp (w międzyczasie sprawdziłem) od 500 do 2,5 tysiąca złotych. Do tego plan jest taki, że po imprezie, w miejscowej restauracji odbędzie się spotkanie już bardzo ekskluzywne, gdzie na aktora będzie można popatrzeć już bardziej z bliska, a w dodatku za jedyne 6 tysięcy złotych nażreć się i napić. Rusza więc akcja promocyjna, połączona ze sprzedażą biletów, a kiedy termin wydarzenia jest już tuż-tuż, okazuje się, że wszyscy wprawdzie bardzo się starali, no ale niestety impreza nie wypaliła i bilety można zwracać w miejscu zakupu.
Zastanawialiśmy się nad tym już poprzednim razem, gdy pojawiła się kwestia owych notorycznie odwoływanych występów i doszliśmy do wniosku, że prawdopodobnie chodzi o to, żeby z budżetu przeznaczonego na imprezę wyrwać tak dużo, by z tego co zostanie, ewentualnie spłacić danego artystę, rzucając mu na odchodnym, że właściwie to powinien się cieszyć, że nie dość, że nie musi się męczyć i się bez sensu produkować na scenie, to jeszcze za darmo wpadło mu w ręce parę złotych. Jeśli jednak idzie o Pacino i Schwarzeneggera, że już nie wspomnę o tym Monettim, myślę, że tym razem poszło o coś znacznie grubszego. Nie sądzę, żeby tu się działo tak, że któryś z tych gangsterów najpierw im narobił chętki na występ w Warszawie, a potem wcisnął im do kieszeni parę kawałków i powiedział, żeby się nie napinali, bo sprawy się pokomplikowały i impreza jest odwołana. Tym razem za całym przedsięwzięciem musiały stać znacznie poważniejsze biznesy, te mianowicie na które potocznie mówi się „pralnia”. Tym razem, jak sądzę chodziło o to, by przepuścić przez tę pralkę nie paręset tysięcy, tak jak to było w wypadku jakiegoś Cheta Fakera, czy choćby i Thoma Yorke’a, a paręnaście milionów, wrzucając do jednej dziury ten nie wiadomo gdzie zebrany syf, a z drugiej odbierając czyściutkie potwierdzenie przelewu. No i jeszcze coś. Tym razem nie sądzę, żeby ludzie, którzy zgodzili się firmować ten przekręt tak poważnymi wizerunkami, jak Arnold Schwarzenneger i Al Pacino, o niczym nie wiedzieli. Nie sądzę, żeby o tym nie wiedzieli też sami zainteresowani.
W ogóle mam wrażenie, że tak naprawdę wiedzą nie tylko oni, ale cała kupa innych przedstawicieli tak zwanej branży. I daję słowo, że nie zdziwię się, jeśli nagle się okaże, że tak naprawdę wiedzą już wszyscy, tylko nie my. Dla nas natomiast jest zmiana rządu, a dla tych bardziej ambitnych sprawy związane z ruską agresją na Ukrainę.

Wszystkich zainteresowanych zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupić książki moje, Gabriela Maciejewskiego i całą kupę innych frykasów. Szczerze polecam i jednocześnie bardz, bardzo, bardzo proszę o wspieranie tego bloga.

sobota, 20 września 2014

Władysław Tomczyk na premiera, czyli sky's the limit

Możliwe że niektórzy z nas jakimś cudem o nim słyszeli, ale wątpię. Wątpię trochę dlatego, że sprawa faktycznie i bezdyskusyjnie nie nadaje się do tego, by nie tylko o niej rozmawiać, ale choćby i myśleć, a z drugiej strony jest tak strasznie dużo rzeczy, które nam wypełniają życie, że naprawdę trudno sobie wyobrazić, że jakiś lokalny wybryk ni stąd ni zowąd dotrze do powszechnej świadomości ot tak sobie, tylko dlatego, że on zaistniał, a ktoś gdzieś uznał go za coś wartego uwagi.
O co chodzi? Otóż jest tak, że w Katowicach, a więc mieście, w którym mieszkam, jest kinoteatr „Rialto”, obok znajduje się wiadukt kolejowy, a pod wiaduktem o wielu lat, dzień w dzień, stoi sobie pewien starszy pan w czapce z daszkiem i ze skrzypcami, wygrywa na tych skrzypcach sobie tylko znane melodie, a przechodnie wrzucają mu do puszki pieniądze. Ktoś powie, że to standard: wszędzie takich ludzi jest cała masa, a jeśli niektórzy z nich nie mają akurat skrzypiec, to grają na fujarce, gitarze, harmonijce, a czasem i na bębenkach, jednak cel i efekt jest zawsze ten sam – zarobić na życie. Co ja mówię, grają? Są tacy, którzy ponieważ grać na niczym nie umieją, to śpiewają, albo nawet piszą teksty. I je rozdają, by kto chce, sobie poczytał.
Ów katowicki skrzypek to jednak coś zupełnie szczególnego. I tu, aby dokładnie wyjaśnić, w czym rzecz, trzeba poświęcić sprawie trochę więcej miejsca. Otóż przede wszystkim on na skrzypcach grać nie potrafi. I kiedy to mówię, nie chodzi mi o to, że on nie potrafi grać na skrzypcach tak, jak wielu zawodowych, czy pół zawodowych, czy zaledwie amatorskich skrzypków, którzy są aż tak słabi, że my ich słuchamy z zażenowaniem i mówimy, jak to oni są do niczego. On nie potrafi grać na skrzypcach dokładnie tak samo, jak na skrzypcach nie potrafię grać ja, czy ktokolwiek z nas. On na skrzypcach nie potrafi grać tak samo jak, czy to ja, czy większość z nas, czytających ten tekst, nie potrafi grać na waltorni, czy kontrabasie. A mimo to, każdego dnia od wielu lat, można go spotkać pod tym wiaduktem, jak tam stoi, z tymi swoimi skrzypcami, z pulpitem z rozłożonymi na nim nutami, i gra melodie znane tylko sobie. Ale to nie wszystko. Poza tym całym ekwipunkiem, on ma jeszcze coś – mianowicie kasę fiskalną, którą niezmiennie uruchamia ile razy ktoś mu wrzuci do pudełka jakiś pieniądz.
Powiem uczciwie, że ten dziwny człowiek budzi we mnie uczucia jak najgorsze. Ja wiem, że nasze życie układa się różnie, a przez to różnie jesteśmy zmuszani do tego, by wybierać te czy inne sposoby na przeżycie. To co wymyślił ów starszy pan ze skrzypcami, a mianowicie to, że on nie potrafiąc grać na skrzypcach, zacznie zarabiać na życie grą na skrzypcach, a po to, by ową działalność jakoś wzmocnić na poziomie ściśle handlowym, zainwestuje w kasę fiskalną – zupełnie, jak wiemy, niepotrzebnie i bez sensu – i w ten sposób okaże się lepszy od całej reszty ulicznych grajków, budzi we mnie odruch protestu. Dlaczego? Dlatego mianowicie, że za tym co on robi stoi zwykłe kłamstwo. To nie jest sztuka, tam nie ma śladu piękna, tam wreszcie nie ma mowy o wzruszeniu się ludzką biedą i wynikającą z niej desperacją. Tam jest tylko czyste, bezczelne cwaniactwo. Ja bym się nie zdziwił, gdyby się kiedyś okazało, że zarówno te nuty, jak i ta kasa, to zwykły ersatz.
Ale ja byłbym w stanie to wszystko jakoś zaakceptować, gdyby ów dziwny człowiek był choć trochę wesoły, czy choćby sympatyczny. Tymczasem nie. Moim zdaniem jego cała postawa, wyraz twarz, zachowanie wskazuje na to, że jego tam ktoś postawił, kazał mu robić to co robi i o nic nie pytać. On ani się nie uśmiecha, ani nie żartuje, ani z ludźmi nie rozmawia, stoi tam z tą kasą pod nogami, ponury i obcy jak jasna cholera, i bez sensu rzępoli na tych swoich skrzypkach. Jak mówię – od wielu już lat dzień w dzień.
Ktoś zatem powie, że to jest może taki performance, a więc dzieło sztuki. Oto człowiek, który mimo że nie umie grać na instrumencie, staje na ulicy i zbiera pieniądze, a w dodatku jeszcze ma tę kasę fiskalną, co stanowi już ironię jednoznaczną. Otóż nic z tego. Tam nie ma żadnej prowokacji; tam mamy wyłącznie jednego ponurego starszego pana w czapce z daszkiem, wymiętoszonej marynarce i skrzypcami, którego żona wysłała na ulicę, żeby zarabiał na chleb, a kiedy się okazało, że z tego są niezłe pieniądze, na wszelki wypadek, żeby Urząd Skarbowy się nie doczepił, kazała mu kupić kasę fiskalną, no i wtedy dopiero, ku ich zaskoczeniu, interes ruszył i nawet w TVN-ie go pokazali. Jak mówię, tam nie ma nic więcej, jak tylko to.
I teraz zapewne padnie pytanie, czemu ja się na niego tak pieklę? Co mnie obchodzi ten staruszek? W końcu takich byle jakich ulicznych grajków jest mnóstwo. Nawet tu w Katowicach karierę ostatnio robi pewien gitarzysta, który od tego skrzypka jest zaledwie nieco lepszy, a proszę sobie wyobrazić, że o nim się ostatnio mówi, jako o „najlepszym gitarzyście na świecie”. Czemu ja się jego nie czepiam? Otóż ja się go nie czepiam, bo on się przynamniej stara. Żeby osiągnąć swój sukces, on stworzył sobie i wizerunek i styl i nawet nauczył się grać ten jeden jedyny kawałek w taki sposób, by przynajmniej niektórzy z nas krzyknęli „łał!”. Człowiek ze skrzypcami, jak mówię, nawet nie udaje, że się stara, że mu zależy, a oto nagle stał się jednym z podstawowych punktów krajobrazowych Katowic i okolic. On od pewnego czasu, w jak najbardziej oficjalnie autoryzowanym krajobrazie miasta jest czymś równie znaczącym, jak Wieża Spadochronowa, Kopalnia Wujek, czy Osiedle Giszowiec. On ma nawet nazwisko i nazywa się Władysław Tomczyk. Niedawno doszło podobno wręcz do tego, że o nim powstała jakaś amerykańska etiuda filmowa, którą można obejrzeć na youtubie. Ja jej nie widziałem, ale wierzę, że to prawda. Ledwo wczoraj przechodziłem sobie obok niego i na własne oczy widziałem, jak z nim załatwiał jakieś sprawy ktoś, kto mi wyglądał na miejskiego urzędnika, coś mu tłumaczył, zapraszał go na jakieś spotkanie, a skrzypek patrzył na niego tępym wzrokiem, jakby nic z tego nie rozumiał i tylko kombinował, jak tu znów wrócić do grania, bo czas goni, pieniędzy wciąż za mało, a za chwilę przyjdzie żona i mu urządzi piekło.
Ktoś się zapyta, po co ja o tym w ogóle piszę, skoro nawet sam na początku uznałem, że to nie jest w ogóle temat? Czy nie wystarczy mi pomarudzić prywatnie? Muszę z tym wychodzić aż na blog? Rzecz w tym, że wczoraj Ewa Kopacz ogłosiła skład nowego rządu, z Arłukowiczem, Schetyną, Halickim, Kluzikową, Grabarczykiem i tymi dwiema dziwnymi paniami, których nazwisk ani nie pamiętam, ani pamiętać nie chcę, a na dodatek obiecuje sobie nimi głowy nie zawracać do końca życia, i choć każdy z nas wie, że to nie może być na poważnie, to z drugiej strony, wszystkie znaki na ziemi i na niebie mówią nam, że ależ tak, to wszystko się dzieje naprawdę i jest jak najbardziej poważne. To jest i poważne i oficjalne i jak najbardziej autoryzowane przez szeroki mainstream. Widzimy tę Kopacz, patrzymy na nią, jak stoi tak fatalnie rozkraczona przy tej swojej mównicy, najpierw plecie jakieś dyrdymały na temat polskiej obronności, by za chwilę wpaść już w stan takiego rozchwiania, że ani ludzkie oko, ani ludzkie ucho, ani nawet ludzka wyobraźnia nie jest w stanie tego opisać.
A ja sobie nagle przypominam tego skrzypka pod wiaduktem kolejowym w Katowicach i myślę, że to jest dokładnie to samo. Zarówno gdy chodzi o poziom, jak i tę całą oprawę, która każe nam wierzyć, że to wszystko to jest nieodłączny element naszego polskiego krajobrazu, który albo przyjmiemy w całości, albo, jeśli nam się nie podoba, to won. A przynajmniej – mordy w kubeł, bo jak nie, to następnym premierem zrobimy tego Tomczyka i wszyscy zobaczą, jak potrafi być dziwnie.

Wszystkich zainteresowanych zapraszam na stronę www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia nasze książki, niekiedy w bardzo korzystnych promocjach.Trochę mi dziś głupio bez tej kasy fiskalnej, no ale może uda mi się jakoś wywinąć. W kazdym razie za każdy gest bardzo wszystkim dziękuję.

piątek, 19 września 2014

Czy premier Kopacz wie, czym jest zbrodnia urzędnicza

Dziś w „Warszawskiej Gazecie” ukazuje się mój cotygodniowy felieton i pewnie wypadało by mu dać parę dni na oddech, ponieważ jednak sprawy nas gonią i już za chwilę nastrój nam pewnie minie, zrobię wyjątek i powiem to, co już zresztą kiedyś mówiłem, a co mam wciąż do powiedzenia, również tutaj już dziś. A, jak sami widzimy, gadać jest o czym.


Kiedy cała Polska żyje dziś największym życiowym sukcesem lekarki ze Skaryszewa, Ewy Kopacz, mnie akurat przypomina się rok 2010, kiedy coś, co nosi nazwę Kapituły Nagrody im. św. brata Alberta, uhonorowało swoim orderem czy medalem tę samą Ewę Kopacz, tyle że wtedy dopiero zaledwie minister zdrowia. Ponieważ owa Kapituła chwali się autorytetem Kościoła, jej przewodniczącym jest nie kto inny jak Wacław Oszajca SJ, a owa nagroda została jej przyznana za „serce i wsparcie okazane w Moskwie rodzinom tragicznie zmarłych w katastrofie smoleńskiej, w duchu miłosierdzia św. Brata Alberta”, kiedy dziś gratulujemy Kopacz jej sukcesu, myślę, że warto pamiętać o tamtym szczególnym dla naszej historii roku.
I ja machnąłby ręką zarówno na tego Oszajcę, jak i nawet na tę nieszczęsną Kopacz, bo ani ona ani on nie mają dziś już nic do gadania, siedząc w kieszeniach „innych już szatanów”, gdyby nie jeszcze coś.
O co chodzi? Otóż ja wciąż pamiętam rok 2008, kiedy to późną wiosną Polskę obiegła wieść, że gdzieś pod Lublinem pewna 14-letnia Agata zaszła w ciążę ze swoim chłopakiem, chłopak stracił dla niej zainteresowanie, a jej mama zażyczyła sobie by ona ciążę usunęła. Ponieważ z jakichś nieistotnych dla nas akurat względów, żaden szpital do którego matka oboje dzieci prowadziła, nie chciał zabiegu przeprowadzić, natychmiast podniosła się medialna wrzawa, sprawą zainteresowali się wszelkiej maści dzieciobójcy i wszyscy oni zaczęli z całych sił swych czarnych serc walczyć o śmierć dla tego dziecka.
Szczególnie ciekawe w tym wszystkim natomiast bardzo było to, że obok najróżniejszych organizacji pro-life, najbardziej nieprzejednaną postawą wykazali się lekarze, którzy jeden po drugim odmawiali przeprowadzenia zabiegu uśmiercenia tej ciąży. No i właśnie wtedy na scenie pojawiła się, wówczas minister zdrowia, a dziś najwyższy premier, Ewa Kopacz i wyznaczyła klinikę, którą jednocześnie zobowiązała do przeprowadzenia zabiegu i od tego momentu wszystko poszło już z górki. Dzieci te zostały zawiezione na miejsce i tam już, z dala od kamer i mikrofonów, jedno z nich zostało zamordowane.
Co do minister Ewy Kopacz, a więc de facto głównego organizatora owej egzekucji, zapytana przez któregoś z dziennikarzy, oświadczyła, że ona osobiście czuje się świetnie, bo postąpiła zgodnie z przepisami, jak porządny urzędnik.
A więc dziś, kiedy ona obejmuje owo zaszczytne stanowisko polskiego premiera, ja o niej już tylko myślę, jako o solidnym urzędniku państwowym, jednym z tych, których znamy z tak zwanych czasów pogardy, a o których swego czasu tak celnie napisał Herbert: „Oni wygrają”. A skoro tak, to ja też wiem, że na początku drogi, z której już nie uda się jej uciec, ona znalazła się już wtedy.
Dla mnie więc ona dziś jest już jedynie bakterią w laboratorium TegoKtóryNieOpuszczaŻadnejOkazji. I tam już zostanie. A my powinniśmy tylko uważać, żeby się od niej nie zarazić.

Wszystkich tych, którym spodobał się powyższy tekst, zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie wciąż jeszcze można kupować mój pierwszy wybór felietonów pod tytułem „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. To jest już końcówka nakładu, a przy promocyjnej cenie 15 złotych, naprawdę nie ma się co zastanawiać.Jednocześnie proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

czwartek, 18 września 2014

Nasi, czyli o reputacji, której zszargać nie damy

O Tomaszu Terlikowskim, tak by jego nazwisko umieścić w towarzyszących zwykle notkom tagach, pisałem dokładnie dziesięć razy i uważam, że to bardzo dużo. Nie mówię, że za dużo, ale tylko tyle, że dużo. Dlaczego dużo? Otóż, jak wiemy, Tomasz Terlikowski jest nikim więcej, jak zaledwie tak zwanym „katolickim publicystą”, a biorąc pod uwagę, że owych publicystów występujących, jako katolicy, jest dziś w Polsce znacznie, znacznie więcej, niż publicystów ekonomicznych, politycznych, kulturalnych i sportowych razem wziętych, należy uznać, że to nie jest nic na tyle szczególnego, by się tu czuć wyróżnionym. A mimo to, ja o Terlikowskim napisałem dotychczas co najmniej dziesięć notek, a więc więcej niż choćby o Kazimierzu Kutzu, księdzu Bonieckim, Nergalu, Marii Czubaszek, czy nowym kumplu Terlikowskiego, Kubie Wojewódzkim, a więc ludziach, jak by nie było, znacznie od Terlikowskiego ważniejszych i chyba jednak inteligentniejszych.
Czemu tak? Otóż rzecz sprowadza się do tego, że moim zdaniem, żadna z wyżej wymienionych osób nie szkodzi tak bardzo mojemu Kościołowi, jak Tomasz Terlikowski i środowisko, w imieniu którego on się pokazuje i wypowiada, Uważam ponadto, że owo szkodzenie jest wyjątkowo skuteczne, a że przez to, Terlikowski nagle z nikogo, stał się kimś, i to kimś na tyle zasłużonym, że kiedy już zdarzy mu się umrzeć, nad jego grobem wdzięczni towarzysze odegrają Międzynarodówkę z pewnością nic nie zaszkodzi mieć na niego oko i ile razy się on nam pokaże, tępić go bez litości. Na przykład, kiedy on wystąpi w programie Kuby Wojewódzkiego tylko po to, by się później pochwalić, że kiedy ta lalunia wpychała mu w nos swój biust, to on „starał się na nią nie patrzeć”.
Wczoraj otrzymałem wiadomość od ostatnio odnoszącego tu pewne sukcesy blogera podpisującego się Integrator i dowiedziałem się niezwykle interesującej rzeczy. Otóż trzeba nam wiedzieć, że Integrator, niezależnie od swojej działalności w Salonie24, prowadzi internetowe pismo pod nazwą „Tygodnik Solidarni” i zapragnął w nim skupić najlepszych jego zdaniem publicystów tak zwanych „społecznych”, a więc publikujących w Internecie. Powiem szczerze, że na dziś nie wiem, ilu i których piszących mu się udało tam w sumie zebrać, natomiast owszem, z całą pewnością publikowane są tam teksty moje i Coryllusa. Ostatnio Integrator przeczytał któryś z tekstów Witolda Gadowskiego, a ponieważ tekst mu się bardzo spodobał, zwrócił się do niego z prośbą o współpracę. I proszę sobie wyobrazić, ze Gadowski, w bardzo nieprzyjemnym i wrogim tonie, odpisał Integratorowi, że on nie życzy sobie publikować tam, gdzie publikują „Toyah i ten drugi” i żeby mu nie zawracać głowy, bo on „pracuje w innym fachu”.
Kolega Integrator jest postawą i zachowaniem Gadowskiego bardzo rozczarowany i pyta mnie, jak to jest, że ktoś się może aż tak zawziąć, no i jakie kompleksy za czymś takim stoją. A ja mu na to odpowiadam, że ja akurat Gadowskiego świetnie rozumiem. Mamy tu na przykład w Salonie24 coś co się nazywa „lubczasopisma”, ja dostaje nieustanne propozycje, by to tu to tam publikować i myślę, że gdybym nagle gdzieś tam zobaczył Gadowskiego, też bym się poczuł nieswojo. Po jasną cholerę psuć sobie reputację? A zatem, jeśli Gadowski uważa, że zgadzając się na umieszczanie swoich tekstów w miejscu skażonym obecnością „Toyaha i tego drugiego” naraziłby siebie na utratę reputacji, Bóg z nim. Uczciwość przede wszystkim.
Tyle że zwróćmy uwagę na to, że Witold Gadowski, nieważne jak się będzie starał, kontaktu ze mną, czy z Coryllusem nie uniknie. Dlaczego? Bo my jesteśmy wszędzie. Choćby i tu, w Salonie24. A przez to, że on sam jest jeszcze bardziej wszędzie, niż my, nie uniknie też towarzystwa osób, przy których Coryllus i ja jesteśmy naprawdę aniołami, że wspomnę tu choćby nazwisko samego pana generała Kiszczaka. A więc, wygląda na to, że tak naprawdę, jeśli Gadowskiemu chodzi tylko o nas i naszą obecność, to tylko do pewnego stopnia, do tego mianowicie, w którym zaczynają się prawdziwe interesy. Do tego, gdzie Gadowski pozostaje kimś takim, jak my, a więc nikim, czyli choćby w internetowej gazecie Integratora. No może jeszcze, gdyby Integrator płacił, albo chociaż dał na flaszkę, a tu nawet tego.
Czemu ja zmieniłem temat? Czemu zamiast ciągnąć o Terlikowskim, zacząłem rozmyślać o Gadowskim? Otóż dlatego mianowicie, że ja słyszałem, że w odróżnieniu od zwyczajowej praktyki, gdzie występującym w programach telewizyjnych się nie płaci, Wojewódzki płaci. A skoro płaci, to dla mnie cała dyskusja na temat tego, dlaczego Tomasz Terlikowski zgodził się, jak sam przyznaje, bez żadnych warunków wstępnych wziąć udział w programie Wojewódzkiego, jest pozbawiona sensu. On tam poszedł dokładnie na takiej samej zasadzie, jak Witold Gadowski pójdzie wszędzie tam, gdzie mu zagwarantują specjalne traktowanie, czy to w postaci jakiejś drobnej sumy, czy choćby przyjaznego poklepania po pupie, nawet jeśli będzie się tam musiał zobaczyć z blogerami Coryllusem, czy Toyahem.
Jest jeszcze jednak bardzo moim zdaniem ciekawy aspekt owej wspólnej dla obu panów historii, przed opisaniem którego nie umiem się powstrzymać. Otóż ja muszę przyznać, że zdarzyło mi się kilka razy czytać to co pisze Gadowski. Na ogół blogów niezaprzyjaźnionych nie czytam w ogóle, lub prawie w ogóle, natomiast Gadowskiego, jak mówię, parę razy przeczytałem. I mogę się oczywiście mylić, ale z tego, o czym on sam w paru miejscach nie potrafił nie wspomnieć, mam bardzo mocne przekonanie, że on chleje, chleje bardzo, i to, jeśli tylko jest taka możliwość, chleje za cudze. Powtarzam, mogę się tu mylić, ale to jest wrażenie, jakie odniosłem z paru przeczytanych przeze mnie tekstów Gadowskiego. W ten sam sposób, jak obserwuję od jakiegoś czasu Gadowskiego, obserwuję też Terlikowskiego i tu z kolei – tu też oczywiście moje oceny opierają się wyłącznie na podejrzeniach – mam bardzo silne wrażenie, że on cierpi na coś, co lekarze nazywają „seksoholizmem”, tyle że połączonym z bardzo silną, motywowaną religijnie, potrzebą ekspiacji. A zatem, przyszła mi do głowy refleksja taka, że tak jak Gadowski nie zgodzi się pisać w „Tygodniku Solidarni”, bo tam nikt mu nie postawi flaszki, tak samo Tomasz Terlikowski zgodził się – niewykluczone, że motywowany całkowicie podświadomie – wystąpić w programie Kuby Wojewódzkiego, bo z jednej strony bardzo liczył na to, że on mu pozwoli powąchać którąś z tych swoich ciź, a on z kolei będzie się w tym czasie modlił i postara się na nią nie patrzeć.
Taka to moja refleksja na koniec tego, przyznaję, dość chaotycznego tekstu, ale żeby już tak zupełnie nie zostawiać Czytelnika z niczym, powiem może już na sam koniec, że w ostatecznym rozrachunku, chyba jednak wolę Gadowskiego. Gdyby on któregoś dnia – a ten dzień, z przyczyn oczywistych, nigdy nie nastąpi – został zaproszony do udziału w programie Kuby Wojewódzkiego, wziąłby w nim udział stawiając tylko jeden warunek – coś porządnego dla przepłukania gardła po programie. A moim zdaniem porządna flaszka to naprawdę gra warta świeczki. Jeśli idzie natomiast o te cycki, to przepraszam bardzo, ale mimo że dobijam już do sześćdziesiątki, a więc wiek mam jak najbardziej odpowiedni, nie widzę najmniejszego powodu, żeby się aż tak stoczyć. Nie aż tak.

Wszystkich zainteresowanych zapraszam do odwiedzania księgarni Coryllusa, gdzie wprawdzie nie ma ani książek Terlikowskiego ani Gadowskiego, ale są za to można kupić choćby mój Elementarz, w którym wyjaśnione jest niemal wszystko. Wprawdzie, jak wiele na to wskazuje, moje prośby o wspieranie tego bloga stają się ostatnio dość żenujące, ale ponieważ nie mam wyjścia, to jeszcze raz bardzo proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Bez tego, każdy kolejny dzień pozostaje ponurą zagadką. Dziękuję.

środa, 17 września 2014

Podwójny nokaut, czyli niech żyje doktor Wall

Dzisiejszy tekst, taki a nie inny, powstaje z trzech właściwie powodów. Przede wszystkim, ponieważ po wczorajszej awarii potrzebuję trochę odetchnąć, no i wolę na razie nie ryzykować kolejnej katastrofy, przyda nam się coś lekkiego, a przede wszystkim bardziej neutralnego; po drugie, prosił mnie o niego mój kumpel i szanowany przez nas wszystkich komentator tego bloga, Dr Wall, a ja dla kolegów jestem gotów na wiele; no i wreszcie jest też powód trzeci, ale on już będzie wymagał osobnego akapitu.
Otóż kiedy pisałem swoją książkę o muzyce, metodę przyjąłem jedną: ponieważ chciałem, by ona była grubsza od „biustonosza”, jednak nie tak gruba jak „liść”, nastawiałem się na jakieś 70 – 80 rozdziałów, no a żeby te rozdziały się kolejno pojawiały, pisałem dokładnie o wszystkim, co mi przychodziło do głowy. Tu trochę zadziałało coś, z czym się spotkałem, kompilując na swój prywatny użytek pełny zestaw swoich ulubionych piosenek. Najpierw sobie pomyślałem, że utworzę sobie folder pod tytułem: „99 Pop Songs to Enjoy” i będę tam wrzucał każdą kolejną piosenkę, którą lubię, a która mi przyjdzie do głowy, z nich z całą pewnością nie będzie więcej, niż sto, a potem, kiedy okazało się, że ich liczba już przekracza owe 99 i wciąż pojawiają się w mojej głowie następne, utworzyłem nowy folder, który zatytułowałem „Another Bunch of Jolly Nice Songs”, no i dalej tam wpuszczałem owe melodie. Ponieważ jednak, jak widać, nazwa folderu nie wymagała ode mnie żadnych ograniczeń, ich liczba w końcu przekroczyła 250, no i na razie chyba wystarczy. Mam już jednak dziś w pamięci komputera, a przy okazji telefonu, niemal 10 godzin moich absolutnie ulubionych piosenek i bardzo mnie to cieszy.
Podobnie też było ze wspomnianą książką. Powstawały kolejne rozdziały, a kiedy już osiągnąłem ową liczbę 70, przypomniałem sobie jeszcze tego Zappę, no i stanąłem. I dobrze. Tyle miało być i tyle jest.
I oto nie minął tydzień, czy dwa, jak nagle zaczęły mi się przypominać kolejne nazwiska i imiona, które kiedy pisałem tę książkę, gdzieś się w mojej pamięci pogubiły i których teraz naprawdę zrobiło mi się żal. No ale podczas gdy folder w komputerze zawsze jest otwarty i gotowy na nowe propozycje, tu wszystko jest już pozamykane i jedyne, co można zrobić, to czekać na ewentualne wznowienie tej książki w postaci drugiego, uzupełnionego już wydania. Jakie zgubione tematy mam na myśli? Pierwszy z nich to coś, co kiedyś istniało pod nazwą The Fugs, wymyślone jeszcze w roku 1963 przez dwóch cwanych Żydów, Sandersa i Kupferberga, co stanowiło niezwykle znaczącą zapowiedź tego, co później objawiło się w postaci Franka Zappy, co w owej szczególnej atmosferze Ameryki lat 60-tych natychmiast zostało otoczone najwyższym kultem, a co można by było z czystym sumieniem i z pełną dzikiej satysfakcji złośliwością umieścić w historii muzyki w dziale „Rzeczy Najgorsze”. Gdyby ktoś chciał wiedzieć, co to takiego owo The Fugs, najlepiej zrobi wpisując sobie w youtubie nazwę ich pierwszej, najważniejszej płyty The First Album i osobiste wysłuchanie choćby małego fragmentu tego czegoś. Jeśli jednak ktoś na tego typu ryzykowne eksperymenty nie ma ochoty, opowiem krótko. Otóż The Fugs to jest muzyczny projekt, który wyrasta z przekonania, że ponieważ tak naprawdę nie wiemy, co jest wartościowe, a co nie, bo w ostatecznym rozrachunku wszystko może się okazać czymś zupełnie innym, niż nam się wydawało na początku, dobrze będzie stworzyć coś na poziomie kompletnej amatorki i wynik ogłosić sztuką. Muzyka zespołu The Fugs zatem to jest coś, co istotnie przypomina projekt grupy kolegów, którzy się upili, wpadli w zabawowy nastrój, po raz pierwszy w życiu wzięli do ręki instrumenty i postanowili, że się powygłupiają tak, by rozśmieszyć i siebie i swoje dziewczyny. Różnica jest taka, że oni to wszystko robią nie dość że całkowicie na poważnie, to jeszcze tworzą wokół tego atmosferę tak wielkiego napięcia intelektualnego, że już na wejście każdy krytyk tego przedsięwzięcia traci wszelkie argumenty. „Przecież wy nie potraficie ani grać, ani śpiewać, ani nawet układać melodii, a to co robicie wygląda na prowokację”, mówimy. „Oczywiście. I to jest prowokacja. Ale o to właśnie chodzi. To się nazywa dekonstrukcja”, odpowiadają na to Sanders z Kupferbergiem i koniec tej gadki.
Ktoś mi powie, że skoro owo The Fugs było tak absurdalnie do niczego, po co się tym czymś zajmować? No przede wszystkim choćby po to, by pokazać, skąd się wziął Zappa i cały ów późniejszy nurt zwany psychodelią. Oni wprawdzie już nie pozwalali sobie na to, by grać na rozstrojonych gitarach, walić w nie bez opamiętania i beczeć do tych dźwięków jakieś skrajnie naiwne polityczne deklaracje, a więc zostawili sam tekst, natomiast do produkcji samej muzyki zatrudnili już jednak fachowców. Tyle że na przykład u nas, w Polsce, gdzie wszystko przychodzi z jakimś dwudziesto-, czy trzydziestoletnim opóźnieniem, jeszcze pod koniec lat 70-tych i w latach 80-tych, a w Krakowie zwłaszcza nawet pod sam koniec wieku, można było usłyszeć różnych artystów próbujących kontynuować pomysły dawnego The Fugs. Stąd też takie nieszczęścia, jak słynny w środowiskach uniwersyteckich zespół Zdrój Jana, kolejne projekty Jacka Kleyffa, czy wcześni Pudelsi. Wspominam więc dziś o tych dwóch Żydach przede wszystkim po to, byśmy wiedzieli, że nic się nie bierze z powietrza, no i że jeśli nam się zdarzy wpaść na coś naprawdę mocnego, jak choćby ta idiotka przetaczająca sobie krew konia, to na samym początku zawsze stoi Derrida i jego amerykańscy, niemieccy i francuscy uczniowie.
Drugi rozdział książki o zespołach, jaki przegapiłem, to osobny rozdział o zespole Blood Sweat & Tears, a tak naprawdę o ich wczesnej składance, zatytułowanej po prostu „Greatest Hits”. Każdy z nas, jak sądzę, ma coś, co określa jako ulubiona piosenka, ulubiony wykonawca, ulubiony film, ulubiony aktor, czy wreszcie ulubiona płyta. Otóż, gdy idzie o moją ulubioną płytę, ja obstawiam zawsze i wszędzie składankę zespołu Blood, Sweat & Tears „Greatest Hits” w oryginalnym wydaniu, a więc z jedenastoma piosenkami. Są inni artyści, których lubię bardziej, a już na pewno znacznie od BS&T równiejszych, jak Led Zeppelin, Dylan, Bjork, The Smiths, czy Placebo. Gdybym jednak miał naprzeciwko wszystkiego, co oni nagrali, postawić jedną pozycję, która to wszystko bije na głowę, to owa składanka jak najbardziej wystarczy. Te jedenaście piosenek, zaczynając na „You’ve Made Me So Very Happy”, a kończąc na „God Bless the Child”, to przykład muzycznego geniuszu nieporównywalnego z niczym innym. Jedenaście piosenek tak pięknych, tak bardzo pełnych, tak wreszcie doskonałych w formie, że każda dodana i odjęta sekunda by wszystko tylko zepsuła, tworzy kolekcję tak samo doskonałą, jak każda z tych melodii i tych wykonań. Stąd zresztą te dwie dodane tam po latach kompozycje wyłącznie ów efekt psują.
Mam oczywiście tę płytę na CD, niestety już w tej wersji z bonusami, ale gdyby przyszło mi policzyć, która to z nich z kolei, to nie dałbym rady. Pierwszy raz ją usłyszałem u pewnego wakacyjnego kolegi z Sosnowca w roku 1973 i już wtedy poczułem, że to jest coś, co ja też w końcu będę musiał mieć, a wtedy to zostanie ze mną na zawsze. No i ostatecznie zdobyłem ją dla siebie, a potem już podążając za różnymi kolejami losu kupowałem następne, najpierw w wersji analogowej, a potem już na CD. Za ostatnią dałem 15 złotych i daję słowo, że nawet gdybym palił, jak kiedyś, i miał do końca dnia tylko pięć fajek i te 15 złotych w kieszeni, to i tak bym je wydał na Blood, Sweat & Teras i te jedenaście piosenek, dokładnie te, w tej samej kolejności, tej samej długości… mogłoby nawet być bardzo cichutko.
No i wreszcie trzecia, ostatnia rzecz, jaka, kiedy kierowaliśmy tamtą książkę do druku, została za drzwiami: tak zwane „covery”. Otóż, jak większość z nas wie, są piosenki, które poza wersją oryginalną, zostały zaśpiewane i wydane przez całą kupę innych artystów i niekiedy nawet zdobyły pewną popularność. Nazywane są te piosenki „coverami”. Weźmy takie „Summertime” Gershwina i DuBose Heywarda, które było „coverowane”, często z bardzo dobrym skutkiem, setki razy. Najczęściej wersja oryginalna uważana jest wprawdzie za najlepszą, jednak parę razy w historii muzyki popularnej zdarzyło się, że „cover” okazał się lepszy, mniej więcej tak, jak „Godfather” Copolli, okazał się lepszy od książki Mario Puzo.
Powszechnie uważa się, że trzy „covery”, które jednoznacznie pobiły oryginał, to „With a Little Help from My Friends” Joe Cockera, „All Along the Watchtower” Hendrixa, no i oczywiście niemal wszystko, co Johnny Cash zaśpiewał na swoich „Americans”, i to niezależnie od tego, czy chodzi o Nine Inch Nails, Depeche Mode, czy tych bałwanów z U2. Ja mam jednak tu swoje typy i jestem pewien, że jeśli w końcu przyjdzie nam wydać drugą edycję „Rock’n’rolla”, poświęcę im osobny rozdział. Dziś tylko chciałem wspomnieć o piosence Beatlesów „I’m the Walrus”, swoją drogą jedynej tak naprawdę wielkiej kompozycji Johnna Lennona, w absolutnie mistrzowskim wykonaniu zapomnianego już dziś kompletnie zespołu Spooky Tooth, oraz „Just Like a Woman” Dylana, które Richie Havens zaśpiewał na – o ironio! – koncercie w Madison Square Garden poświęconym właśnie Dylanowi. Nie wiem, jak na to zareagował sam Dylan. Myślę jednak, że sobie jak zwykle poradził, dokładnie tak samo, jak wiele lat wcześniej z Donovanem. Na jego miejscu jednak bym się porzygał, jak podczas tego samego koncertu zrobiła to Sinead O’Connor, która została przez te 20 tysięcy ludzi dosłownie wyrzucona ze sceny za to, co miesiąc wcześniej zrobiła papieżowi Janowi Pawłowi II.
Jeśli chodzi zarówno o Spooky Tooth, jak i o Havensa, a kto wie, czy nie The Fugs, też, jeśli tylko dożyjemy, dostaną w tej książce osobne rozdziały, a dziś już tylko posłuchajmy: Richie Havens październik 1992 Madison Square Gardon, Nowy Jork:




A teraz wszystkich bardzo serdecznie zapraszam do odwiedzania księgarni prowadzonej przez Lucynę Maciejewskią pod adresem www.coryllus.pl i kupowanie moich książek. Ponieważ na wznowienie jednak bym na razie nie liczył, proponuję zacząć od rock’n’rolla. Bardzo wszystkich też proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. To póki co jest wciąż wszystkim, na czym się opieramy.


poniedziałek, 15 września 2014

O tym jak pisarz Polkowski poszedł na wojnę z blogosferą

Doprawdy, te nasze ścieżki niekiedy plotą się tak, że nie dość, że nie potrafimy ich rozpoznać i nazwać, to nawet odpowiedzieć sobie na pozornie przecież bardzo proste pytanie, jak to się stało, że przyszło nam się na nich znaleźć. Spójrzmy choćby na to, co mnie się przytrafiło nie dalej jak wczoraj wieczorem. Oto, w sposób do dziś dla mnie całkowicie niezrozumiały, trafiłem na dwa teksty napisane przez osoby których ani istnienie, ani tym bardziej opinie, nie obchodzą mnie w najmniejszym stopniu, i tu nagle okazuje się, że z tego spotkania powstaje kolejna notka, a wraz z nią kolejny powód dla nas wszystkich, by się zastanowić nad miejscem, w którym nam dziś przyszło się znajdować.
Zanim jednak powiem, o kogo mi konkretnie chodzi i kto to tak skutecznie załatwił nam ów początek kolejnego tygodnia, proponuję rzucić okiem na fragmenty owych wypowiedzi. Naprawdę nie będzie tego wiele. Najpierw tekst numer jeden:
Wybory uzupełniające wygrywają jakieś Koc, Kloc i Pupa. Dla tych samych klocków, zdemoralizowanych do szpiku kości, nieuków z czerwoną metryką, uporczywie apelujących do najgorszych ludzkich instynktów, do podłości i ciemnoty – wojnę polsko-polską wywołują wszyscy inni, ale nie oni, nie ich plugawy język, nie ich mowa nienawiści, nie oszczerstwa i ohydne kłamstwa”.
„A to oznacza poza realizacją zadań, nadanie priorytetu rozliczeniu Kaczyńskiego i dobranie się do tyłka całej tej klice z Panem Bogiem na gębach własne świństwa przypisującej innym. Czas łagodnych rządów Tuska, tolerancji dla łajdactwa dotąd bezkarnie znieważającego Polskę, jej władze i większość nas, Polaków, którzy te władze wybrali - skończył się”.
„Zużyte twarze Kaczyńskiego i jego służby domowej oraz partyjnej, tego bezczelnego, epatującego chamstwem i głupotą aferalnego towarzystwa – prawem kaduka, czyli prawem spuścizny po komunie usadzonej w polskiej polityce od dwudziestu pięciu lat muszą wreszcie zniknąć… Czas by wizerunku Ojczyzny, polskiej polityki, nie szpeciły wstrętne, wrzaskliwe, niemoralne, bezczelne, wredne, zawistne i pazerne na pieniądze zużyte twarze z PiS”.
A teraz tekst numer dwa:
Każdego dnia ciąży mi żrący osad obłudy pierwszych lat wychodzenia z komunizmu. Truje mnie zarówno pokraczna spuścizna niedawnej przeszłości, jak i świadomość, że to mętne krętactwo trwa. Pierwszą miksturą alchemików III RP była obleśna czułość, z jaką liderzy strony solidarnościowej obłapiali owinięte w odległy cień Moskwy sflaczałe odwłoki zbankrutowanych władców PRL”.
Opozycyjni petenci składali namiętne hołdy wystraszonym arystokratom z WRON lub KC w podzięce za bezkrwawe podzielenie się władzą”.
Drugą precyzyjnie przeprowadzoną 25 lat temu operacją zatruwania Polski był szybki drenaż zasobów finansowych społeczeństwa, a po nim stopniowy proces kolonizacji gospodarczej, zsynchronizowany z programem niszczenia przemysłu. Żeby obie operacje przebiegły sprawnie, spod obfitującego w kanty okrągłego stołu warszawka wyciągnęła pożytecznych ludzi. Przekształceniem agentów Moskwy w mężów stanu opiekował się człowiek, który wcześniej przez pół wieku uczył się, jak na różne sposoby osiągać to, co dozwolone - Tadeusz Mazowiecki, który gdy został ostatnim premierem PRL, zapragnął być polskim Adenauerem i wykorzystać doświadczenia wychodzenia z klęski hitleryzmu. Diabeł aliancko-adenauerowskiego wzorca tkwił w szczegółach procesu, którym dyskretnie zastąpiono denazyfikację”.
Ja już naprawdę czuje się znużony nieustannym pokazywaniem, jak bardzo nasza dzisiejsza debata, po obu stronach politycznej sceny, sięgnęła wspólnego dna. Powoli zaczynam wątpić, czy stan intelektualnego, moralnego i zwyczajnie ludzkiego upadku, w jakim się znalazły nasze tak zwane elity, budzi troskę sięgającą choćby minimalnie poza ten blog i związane z nim środowisko. Coraz częściej zastanawiam się, czy to, co dla nas tutaj jest powodem do naprawdę szczerych zmartwień, dla większości uczestników tej debaty – a nie mam tu wcale na myśli ludzi, którzy w niej uczestniczą w przerwie między niedzielnymi zakupami w galeriach handlowych, a przeżywaniem kolejnego odcinka przygód Anny Marii Wesołowskiej – jest czymś zupełnie naturalnym, a co ważniejsze, pożądanym i dobrym.
Od paru już lat czytam teksty pisane przez najwybitniejsze umysły polskiej publicystyki, wysłuchuję opinii dostarczanych nam przez najważniejszych polskich polityków, oglądam wystąpienia największych autorytetów publicznej opinii w Polsce, a kiedy już zaczynam wątpić w to, że tak zwany mainstream będzie mi miał do przekazania coś naprawdę interesującego i inspirującego, sięgam do internetu, gdzie mam nadzieję, że trafię na coś świeżego, a tam okazuje się jest jeszcze gorzej. Więc wracam do mainstreamu, a tam… wypowiedzmy wreszcie to nazwisko Jan Polkowski – pisarz, poeta, no i od niedawna też publicysta tygodnika "W Sieci", i wiadomość autentycznie porażająca: to co dotychczas uznawaliśmy za manifestację obłąkania, jakie System na część z nas zesłał, by ułatwić sobie prowadzenie interesów, to żadne obłąkanie – to prawdziwy obraz naszej ludzkiej kondycji. My właśnie w tym stanie się dziś znajdujemy i nic nie wskazuje na to, by komukolwiek to przeszkadzało. A co do obłąkania, to wygląda na to, że jeśli ktoś tu jest obłąkany to na pewno nie oni. Na pewno nie ona.
No właśnie. Wciąż chyba nam brakuje tego drugiego nazwiska. Właśnie jednak sobie pomyślałem, że ono tu nie padnie. Nam niech wystarczy Polkowski. Natomiast, jeśli jemu będzie zależało, by się dowiedzieć, gdzie się czai autentyczna konkurencja, to niech już sobie sam poszpera w sieci. Może się przy okazji dowie czegoś o sobie. Jestem pewien, że sobie poradzi.

Zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Tam wciąż – i już do wyczerpania nakładu – dwie książki Toyaha idą po 15 zł plus wysyłka, reszta zbliża się też do końca, tyle że o promocji na razie nikt nie myśli, no i już wkrótce będziemy mieli kolejny wybór felietonów, tym razem bardzo monotematyczny. Bardzo wszystkich prosze o wspieranie tego bloga. Bez tego, przyszłość wygląda gorzej jak marnie. Dziękuję.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...