poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Chrzanowski

Zmarł Wiesław Chrzanowski, a ja już wiem, że jutro „Gazeta Wyborcza” nie ukaże się z czarną okładką. Z jednej strony właściwie nigdy się tego po nich nie spodziewałem, ale też nie wyobrażałem sobie, by Wiesław Chrzanowski był w stanie zrobić coś takiego, by stać się bohaterem tego towarzystwa choćby w połowie tak, jak się nim stał Władysław Bartoszewski na przykład. Z drugiej strony, trochę mnie to jednak dziwi. W końcu, kto jak kto, ale On akurat miał wszelkie podstawy, by się stać autorytetem w najbardziej klasycznym znanym nam ujęciu. Był odpowiednio stary i zasłużony, nigdy nie zaangażował się politycznie po stronie umownie dziś nazywanej „pisowską”, w dodatku jeszcze znalazł się na tzw. „macierewiczowskiej liście agentów”, w dodatku nie wydaje mi się, by był bardzo niechętny temu, by przyjść czasem do TVN-u i coś poopowiadać. A więc czemu nie on? A tak się jakoś ułożyło, że on nie, i w ten oto sposób Wiesław Chrzanowski w pewien szczególny sposób z każdym kolejnym rokiem ginął we mgle historii.
Jak już wspomniałem, Wiesław Chrzanowski nie był „pisowcem”, jednak przy tym, jak sądzę, jeśli założymy, że nie był też osobą na tyle wyjątkową, by go medialna popularność kompletnie nie interesowała i zachowywał całkowitą odporność na różnego rodzaju zaszczyty, Jemu też nie za bardzo się podobała władza Systemu, i to Go, nawet jeśli nie skazało na popularne potępienie, to jednak wykluczyło z debaty po obu stronach. Czy chcę tym samym zasugerować, że Wiesław Chrzanowski był człowiekiem ideowo i szczerze stojącym po tak zwanym środku? Nie. Raz, że zawsze uważałem, że ów środek to mit, a dwa, że On akurat ideowo rozpoznawany był bardzo wyraźnie. Ale znów, co z tego? Roman Giertych również nosi na sobie ów narodowy bagaż, a wszyscy go kochają jak należy, i niewykluczone, że, jeśli tylko Platforma Obywatelska wcześniej nie zgnije, on tam ostatecznie w taki czy inny sposób trafi. A zatem, jest to jakaś zagadka. Że Wiesław Chrzanowski został przez System skazany na symboliczną ewaporację.
Jakie Wiesław Chrzanowski uczucia budzi we mnie? Powiem szczerze, że niemal żadne. I zastanawiam się, czy to może nie jest jakąś odpowiedzią na ów fakt Jego kompletnej nieobecności w życiu publicznym. Wygląda bowiem na to, że nawet na tym bezrybiu, jakim jest polska scena publiczna, wśród tej przerażającej nędzy, On akurat okazał się politycznie, ale i wizerunkowo, zbyt słaby. I kiedy właśnie odszedł do Pana, nikt nie będzie Go ani odpowiednio wspominał, ani cytował Jego wypowiedzi i opowiadał na Jego temat anegdot. Nie mówiąc już nawet o tym, że, jak widzę, nawet TVN24 nie zechciał na tę okazję zmienić swojego codziennego image’u. I wystarczy, myślę, sięgnąć pamięcią troszkę wstecz, ale i skorzystać z wyobraźni i rzucić okiem w pewnie nie tak odległą przyszłość, by zdać sobie sprawę z tego, że ta ostatnia wiadomość jest wręcz fatalna. To jest wiadomość tak przeraźliwie smutna, że brakuje słów by ten smutek wyrazić.
Zmarł Wiesław Chrzanowski, polski patriota, i wprawdzie nikt się szczególnie nie cieszy, ale też nie wydaje się, by Polska po Nim zapłakała. Może dlatego właśnie, mimo że sam akurat tej śmierci szczególnie mnie przeżywam, chciałbym Wiesławowi Chrzanowskiemu poświęcić jakieś choćby drobne wspomnienie. I chciałbym, żeby ono , nawet jeśli za bardzo nie zaświadczy o Nim, ani tym bardziej o mnie, zaświadczyło o nich. O tych co, jak już tu parokrotnie zostało wspomniane, „wracają wieczorem, warczą jak psy i krążą po mieście”. To też z myślą o nich to wspomnienie.
Jak może niektórzy pamiętają, kiedy Lech Wałęsa wygrał wybory prezydenckie, Wiesław Chrzanowski został powołany przez Jana Krzysztofa Bieleckiego na ministra sprawiedliwości w rządzie Wachowskiego i Wałęsy de facto. Ponieważ czasy wówczas były takie, że System Wałęsy nienawidził, a Bieleckiego uważał za kogoś kompletnie niepoważnego i swoją obecnością na tak wysokim stanowisku dowodzącego wyłącznie tego, że ten Wałęsa jest jednak wyjątkowo bezczelny, rząd ten od samego początku był traktowany z najwyższa pogardą. Jak idzie o nominację Wiesława Chrzanowskiego została ona oczywiście natychmiast zauważona przez „Gazetę Wyborczą”, która piórem jednego ze swoich komentatorów napisała, że oto po raz pierwszy w powojennej historii cywilizowanej Europy ministrem w rządzie został faszysta. Myślę że dziś mało kto tamten tekst pamięta, bo mało kto jest tak pamiętliwy jak ja. Ale ja, owszem, pamiętam. Kiedy Wiesław Chrzanowski został ministrem, dziennikarz „Gazety Wyborczej” nazwał Go – Polaka i patriotę, bohatera polskiej historii – faszystą. I ja im to pamiętam. I to między innymi stąd, ile razy o nich myślę, przychodzą mi do głowy słowa Psalmisty. Różne. Nie tylko te, które przywołałem wyżej.
I dziś to już koniec. Niech ten wpis będzie tylko dla Niego.

niedziela, 29 kwietnia 2012

O ślinie, którą niesie wiatr ze Wschodu

Parę dni temu na tym blogu wspomniałem postać Richarda Nixona. Zdaję sobie naturalnie sprawę z tego, że czasy mamy takie, że bardzo wiele osób, choćby i bardzo wykształconych i ciekawych świata, nie ma pojęcia kim był Richard Nixon, ani tym bardziej po co o nim w ogóle powinniśmy mówić. Wiem też jednak, że wielu z tych, którzy akurat o Nixonie słyszeli i w dodatku świetnie wiedzą, dlaczego spośród tylu prezydentów Stanów Zjednoczonych, o nim wspomina się częściej niż o innych, posiedli tę swoją wiedzę w oparciu o najbardziej ordynarny przekaz propagandowy. Oczywiście nie ma sposobu, by rozmowę o Nixonie sprowadzić do rozmowy o faktach, tak jak nie da się dyskutować postaci historycznych, czy w ogóle jakichkolwiek zdarzeń, w sposób rozstrzygający, z tej to prostej przyczyny, że historia – podobnie jak sam człowiek – jest materią zbyt skomplikowaną, by cokolwiek móc powiedzieć na pewno. Spójrzmy choćby na zdarzenia tak z punktu widzenia polityki czy moralności pozornie jednoznaczne, jak zagłada Żydów, czy komunistyczna rewolucja. Przecież do dziś wielu, i to wcale nie wariatów, gotowych jest poświęcić życie by udowadniać, że to wszystko wcale nie było takie proste. A my mamy mówić o Nixonie?
Postanowiłem jednak przywołać tę jego postać z dwóch względów. Pierwszy to oczywiście taki, że ja mam autentyczne przekonanie, że Richard Nixon wcale nie był mordercą i zakłamanym durniem, lecz wręcz przeciwnie – był prezydentem wybitnym, jednym z większych w amerykańskiej historii, i choć nie zamierzam tej swojej tezy udowadniać, bo, jak już wspomniałem, jest to absolutnie bezproduktywne, uznałem za pożyteczne dać świadectwo temu swojemu przekonaniu ot tak, dla porządku. Tak jak się daje świadectwa.
Drugi jednak powód jest może jeszcze nawet ważniejszy. Otóż jest faktem, którego się nie da zakwestionować, że Richard Nixon swego czasu, zanim jeszcze trafił do przekazu popularnego jako ofiara losu, kłamca, oszust, ale też i morderca dzieci – o czym później – był politykiem absolutnie wybitnym. W roku 1960 przegrał prezydenturę z Johnem Kennedym – dziś, co ciekawe, przez tych samych, którzy Nixona potępiają, uważanym za prezydenta jednego z największych – o tak niewielki ułamek procenta, że niektórzy do dziś twierdzą, że gdyby ten wynik zaskarżył, Kennedy prawdopodobnie by sobie przez wiele jeszcze lat spokojnie żył. W końcu jednak jak wiemy Nixon tym prezydentem został, i, co ciekawe, tym samym został chyba jedynym kandydatem, który zdołał się podnieść po wcześniejszej porażce. Chyba nie ma przypadku, o ile czegoś nie przegapiłem, by w Stanach Zjednoczonych pojawił się kiedykolwiek polityk, który najpierw znalazł w sobie wystarczająco siły, by kandydować w wyborach prezydenckich, przegrać, a potem zdobyć nominację raz jeszcze i ostatecznie tę walkę wygrać. A to musi o Nixonie jako o polityku świadczyć jednoznacznie dobrze.
Ale jest jeszcze coś. Nixon był prezydentem dwukrotnie, a jego zwycięstwo po pierwszej kadencji do dziś uchodzi za unikalne. Można powiedziec, że nikt przed nim i tym bardziej po nim nie odnotował tak miażdżącego zwycięstwa nad swoim kontrkandydatem. Nawet Reagan, nie wspominając już o Clintonie, czy Obamie – kolejnych dwóch bohaterach kultury masowej. I to znów może świadczyć tylko o tym, że Richard Nixon – zanim go historia znienawidziła, a medialna propaganda zrobiła z niego karykaturę – był politykiem najwyższego kalibru. A co mamy dziś? Opinię, że George W. Bush to w amerykańskiej historii prezydent absolutnie najgorszy… zaraz po Richardzie Nixonie.
I to jest właśnie przyczyna dla której uważam, że warto Nixona wspominać. I to wcale nie koniecznie ze względu na niego samego i jego polityczne sukcesy, bo jak mówię, tu zawsze pojawi się ktoś, kto ma coś przeciwnego do powiedzenia ale przez to, że historia jego sukcesu i upadku, prawdopodobnie jak żadna inna, fantastycznie komentuje to z czym mamy do czynienia dziś. Choćby tu, w Polsce. A mianowicie totalnym zwycięstwem popkulturowego kłamstwa.
Richard Nixon był prezydentem, który wszedł w okres swojego urzędowania z zadaniem zakończenia wojny w Wietnamie i postanowienie to praktycznie wypełnił. Nie zmieniło to jednak faktu, że trochę przez tę wojnę, ale przede wszystkim przez to, że przez znaczną część lat 60-tych amerykańskie społeczeństwo, zwłaszcza na poziomie szkół, uniwersytetów i środowisk artystycznych, było bardzo skutecznie poddane sowieckiej propagandowej manipulacji, społeczna atmosfera w Ameryce była już tak napięta, że cokolwiek Nixon by zrobił, cokolwiek powiedział, cokolwiek obiecał, popularny przekaz, stawiał go od początku na pozycji przegranej. On w roku 1972 oczywiście zdobył te swoje niemal 50 milionów głosów, jednak nie zmieniało to faktu, że od początku do samego końca tej prezydentury przez znaczną część popularnej opinii był traktowany jak ktoś kto zasługuje tylko na to by go opluć. Opluć w sposób jak najbardziej dosłowny. I ja dziś chciałem trochę opowiedzieć właśnie o tym pluciu.
Bob Greene, dziennikarz „Chicago Tribune”, na przełomie lat 60-tych i 70-tych, jak sam dziś przyznaje, stanowił dumną część towarzystwa, które na sam dźwięk nazwiska „Nixon” ogarniało czyste pragnienie mordu. Skąd takie napięcie? Greene za bardzo nam tu dziś nie pomoże, ale za to przeprowadził po latach wywiad z Nixonem, w którym pyta byłego prezydenta o to, jak on tamte nastroje odbierał. A Nixon mówi, ze owszem, on doskonale był ich świadom, ale starał się z nimi zyć i je na swój sposób ignorować. Opowiada w pewnym momencie, jak to zaraz na początku jeszcze pierwszej kadencji postanowił ogłosić wycofanie pierwszych 25 tysięcy żołnierzy z Wietnamu, i kiedy przygotowywał się do tego wystąpienia, podeszła do niego śliczna 15-letnia dziewczynka i, krzycząc „ty morderco”, splunęła mu w twarz. Czy to pod wpływem tej historii, czy może dlatego, że już wcześniej dochodziły do niego relacje z tego plucia, Bob Greene przygotował i wydał książkę zatytułowaną „Homecoming”, niemal w całości złożoną ze wspomnień weteranów wojny wietnamskiej z dnia ich powrotu do Ameryki. Wspomnień o tym, w jaki sposób witano ich jeszcze na lotnisku, ale też i potem, kiedy już wrócili do domu. Ciekawa to bardzo książka. Greene wpadł na pomysł tej książki w taki sposób, że ponieważ wciąż słyszał – choć tylko w formie plotek – historie o tym, jak to powracający do domu żołnierze byli opluwani przez mijających ich ludzi, postanowił zwrócić się do tamtych żołnierzy sprzed lat z jednym pytaniem: ”Czy został pan opluty?” No i z tego powstała cała książka.
I czego się dowiadujemy? Otóż tak. To prawda. Ludzie pluli. Różni ludzie. I dzieci, i studenci, ale też i starsi; pluli hippisi, ale pluli też zwykli, niczym nie wyróżniający się obywatele. Pluli chłopcy i pluły dziewczęta. Pluli wszyscy, i plując wypowiadali słowa przeróżnie, a więc tak jak tamta dziewczynka do Nixona „you murderer”, ale też „baby killer”, „baby burner”, „fascist pig”. Różnie. Pluli żołnierzom w twarz, pluli pod nogi, ale często też pluli na medale, jakie ci żołnierze mieli przyczepione do piersi. A żołnierze? Cóż oni? To wszystko najczęściej byli 19, 20, czy 21 letni chłopcy, i, wedle niemal wszystkich relacji, musieli to znosić, bo byli w mundurach, a mundur stanowił zaszczyt i jednocześnie zobowiązanie. Więc tylko wycierali tę ślinę i przemykali pod ścianami. Opowiadają ci żołnierze w tej szczególnej ankiecie, że zdarzało się, że w barze odmawiano im obsługi, a kiedy siedzieli w sali odlotów, czekając na swój samolot, ludzie się od nich odsuwali. A oni siedzieli, z tymi medalami, wygoleni, ledwo dwudziestoletni i było im wstyd jak jasna cholera.
Nie jest też oczywiście tak, że wszyscy ankietowani przez Greene’a weterani potwierdzają to plucie. Wielu mówi, że to nieprawda. Że nikt nigdy nikogo nie opluł. Jest nawet pewien człowiek, który przeprowadza dowód, że historie o tym pluciu to wierutne kłamstwo. Owszem, zdarzało się, że ktoś ich zwymyślał, lub odmówił obsługi, niekiedy ktoś rzucił jajkiem, bywało że ktoś odpalał im pod nogami petardy, żeby zobaczyć jak odruchowo ze strachu padają na ziemię, ale plucia nie było. Są też tacy, którzy w ogóle nie mają złych wspomnień. Dla nich powrót był wyłącznie bardzo miłym i radosnym przeżyciem. Niemniej faktem jest, że wystarczająco wielu z nich potwierdza fakt plucia, by można było przyjąć, że w tamtych dniach to była autentyczna plaga. Że wtedy, na przełomie lat 60 i 70 w dobrym tonie było podejść do powracającego z Wietnamu żołnierza i go opluć. I rzucić w jego stronę: „Ile dzieci dziś zabiłeś?”
Czemu tak? Jeszcze raz muszę powiedzieć, że nie wiadomo. Ale pewne jest, że to był na tyle dobrze zorganizowany teatr, a aktorzy na tyle różnego pochodzenia i różnych talentów, że oni musieli mieć wspólnego nauczyciela, i to nauczyciela nie bylejakiego, który im najpierw powiedział, że mają przyjąć pewną rolę, następnie ich tej postawy nauczył, a następnie polecił ją konsekwentnie realizować. Dziś powszechnie znamy nazwisko zaledwie jedną z tych osób, które administrowali tamtą nienawiścią, a i to na szczeblu bardziej niż podstawowym. Oto Jane Fonda, słynna amerykańska aktorka, w Polsce znana niektórym choćby z tego, że w czasach PRL-u wsparła naszą tak zwaną „solidarnościową rewolucję”, w roku 1972 udała się z dwutygodniową wizytą do Hanoi, gdzie wzięła udział w starannie wyreżyserowanym na potrzebie komunistycznej propagandy teatrze, skutkiem czego wielu amerykańskich żołnierzy przytrzymywanych w wietnamskich więzieniach, zostało zamęczonych na śmierć. Nie będę tu opisywał tego wszystkiego, co ona przez te dwa tygodnie zrobiła i powiedziała. Kto będzie chciał, ma Internet, więc poradzi sobie i beze mnie. Chcę jednak wspomnieć jej wystąpienie po wielu już latach, w którym postanowiła przeprosić weteranów i ich rodziny, wprawdzie nie za to, za co powinna najbardziej, ale zaledwie za pewne nieistotne w całym kontekście zdjęcie. I wprawdzie nie do końca szczerze i bez większych istotnych konsekwencji, ale w na tyle charakterystyczny sposób, że pozwolę go tu sobie ową wypowiedź zacytować:
Stało się to podczas ostatniego dnia mojego pobytu w Hanoi. Byłam tą wizytą fizycznie i emocjonalnie wykończona… Tłumacz powiedział mi, że żołnierze chcieli mi zaśpiewać piosenkę. Oni więc śpiewali, a on tłumaczył mi jej tekst. Była to piosenka o dniu, w którym w Hanoi na Placu Ba Dinh ‘Wujek Ho’ ogłosił niepodległość. Słuchałam tych słów: ‘Wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi; mają swoje prawa; wśród nich życie, wolność i niepodległość”. To są słowa, które Ho wypowiedział podczas tej historycznej uroczystości. Zaczęłam płakać i klaskać. Nie powinniśmy traktować tych ludzi jak wrogów. Dla nich ważne są dokładnie te same słowa co dla nas, Amerykanów… Zaśpiewałam z pamięci piosenkę ‘Day Ma Di’, napisaną przez południowowietnamskich studentów w proteście przeciwko wojnie. Oczywiście to moje śpiewanie było porażką, ale wszyscy i tak byli zachwyceni, że przynajmniej spróbowałam. Skończyłam śpiewać. Wszyscy się śmiali i klaskali, ja też… Opowiadam to najszczerzej i najuczciwiej jak potrafię: ktoś (nie pamiętam kto) podprowadził mnie pod ten karabin przeciwlotniczy, a ja, wciąż się śmiejąc i klaszcząc w dłonie, usiadłam. Nawet nie bardzo zastanawiałam się, gdzie siedzę. Zaczęły strzelać aparaty… Możliwe, że to wszystko było ustawione, że Wietnamczycy to wszystko tak zaplanowali. Tego się już nie dowiemy. Ale nawet jeśli tak było, nie mam do nich pretensji. Wszystko biorę na siebie. Jeśli faktycznie zostałam wykorzystana, sama do tego dopuściłam… owa dwuminutowa utrata zmysłów będzie mnie prześladowała już zawsze… Jednak fotografia istnieje i mówi sama za siebie, niezależnie od tego, co ja sama sobie wówczas robiłam, czy myślałam. Jest mi z tym bardzo ciężko. Wielokrotnie już przepraszałam żołnierzy i ich rodziny z powodu bólu, jaki im sprawiłam tą fotografią. Nie było nigdy moją intencją krzywdzić kogokolwiek”.
Oczywiście głos kogoś takiego jak Jane Fonda, wzywający do tego by zabijać amerykańskich żołnierzy, i określający Richarda Nixona jako „nowego Hitlera”, musiał mieć dla owej szczególnej części amerykańskiego społeczeństwa pewne znaczenie, jednak mam nadzieję, że nikt z nas nie jest na tyle naiwny, by sądzić, że jakaś aktorka – choćby nie wiadomo jak ważna - mogła dojść do tego zupełnie sama. Nie ma takiego sposobu, by to ona była tam liderem. Zarówno bowiem Fonda, jak i to całe artystyczno-profesorskie towarzystwo, stali znacznie bliżej tych, którzy pluli, niż tych, którzy pluć kazali. A kim byli ci – możemy tylko przypuszczać. Podobnie jak możemy tylko przypuszczać, gdzie oni są dzisiaj, co porabiają, i jakie mają plany.
Myślę jednak, że moja wiara w to, że są wynaturzenia, których naturalny bieg historii nie jest w stanie tolerować, jest słuszna. Że zawsze, prędzej czy później musi dojść do tego, że ludzie, choćby najbardziej zaczadzeni, się obudzą i otrząsną ze swego szaleństwa jak ze złego snu. Wprawdzie taka Jane Fonda akurat dobrym przykładem tego przebudzenia nie jest, natomiast zacytowane wyżej oświadczenie daję i nam pewną satysfakcję, i nadzieję na coś bardzo szczególnego. Otóż bardzo bym chciał doczekać dnia, kiedy – z jakiegokolwiek na dobrą sprawę powodu – Donald Tusk zostanie zmuszony do tego, by siąść i napisać coś, co się będzie zaczynało od takich słów: „Stało się to tuż po tym, jak przyjechałem do Smoleńska. Byłem tą podróżą fizycznie i emocjonalnie wykończony… Tłumacz powiedział mi, że rosyjski premier chciał mi coś powiedzieć. On więc mówił, a tłumacz tłumaczył mi jego słowa. I wtedy on mnie objął, a ja się przytuliłem do niego. Sam nie wiem, jak to się stało…”. I dalej w ten sam sposób. Mam nadzieję, że tego dożyję. Czego wszystkim – w tym również oczywiście jemu – życzę.
Na koniec przytoczę pewną wypowiedź jednego z tych żołnierzy, którym udało się nie spotkać na swojej drodze Jane Fondy i jej protektorów, którego w dodatku nawet nikt nigdy ani nie opluł, ani nie zwymyślał, ale który swój żal w kwestii tego jak go powitano, gdy wrócił z Wietnamu, wyraził w sposób tak głęboki, że moim zdaniem wart zrelacjonowania:
Nikt mnie nigdy nie opluł. I nie znam nikogo, komu by się to przytrafiło. Chociaż…
W grudniu 1968 roku miałem 20 lat i właśnie, po 13 miesiącach zabijania, czołgania się we krwi i spieprzania przed pociskami, wróciłem do kraju, i kelnerka w barze na lotnisku w San Francisco odmówiła mi sprzedaży piwa, tłumacząc mi, że prawo stanowe zakazuje podawania alkoholu osobom poniżej 21 roku życia. A ja sobie myślę, że jeśli dla kogoś kto był dwukrotnie ranny i jedynie cudem nie umarł to nie jest obrazą, to ciekawe, co nią jest.
Uczciwie powiem, że już chyba wołałbym by ona mnie jednak opluła”.
A ja od siebie, już na sam koniec proponuję wszystkim, byśmy jednak zechcieli traktować historię jako naukę.

Wszystkich, którym ten tekst w jakikolwiek sposób był potrzebny, proszę o wspieranie tego bloga. Zarówno w sposób bezpośredni, a więc przekazywanie wpłat na podany obok numer konta, jak i przez kupowanie mojej książki. Naprawdę warto. Dziękuję.

piątek, 27 kwietnia 2012

Platforma Obywatelska, czyli ryjem o ścianę

Gdyby ktoś pomyślał, że sprawa zabójstwa generała Papały przez małoletniego złodzieja samochodów mnie nie zainteresowała, jest w głębokim błędzie. Jest akurat wręcz przeciwnie. Ona mną tak wstrząsnęła, że mimo iż w pierwszej chwili chciałem od razu coś o tym napisać, to w efekcie uznałem, że i brak mi słów i właściwie też serca, by się do tego odpowiednio odnieść. No bo proszę spojrzeć, co tak naprawdę się stało? Wbrew atmosferze rozbawienia, która wydaje się dość powszechnie zapanowała, to co możemy obserwować wcale nie świadczy o tym, że nastał czas na żarty. Nigdy go za bardzo nie było, i jeśli się nam zdarzyło tu trochę niekiedy pośmiać, to raczej przez łzy, niż ze szczerego serca, ale tym razem wygląda na to, że rozpoczął się autentyczny horror. Dziś śmiać się nie ma już z czego.
Oto 15 lat temu został w Warszawie zastrzelony komendant główny policji, i w związku z tym zabójstwem nastąpiło powszechne, trwające ostatecznie wiele kolejnych lat, poruszenie. Czy słusznie? Oczywiście. Jak najbardziej. Może głupio jest się tu uciekać do przykładów z kultury popularnej, ale proszę sobie jednak przypomnieć, w jaki sposób Mario Puzo skomentował zastrzelenie szefa nowojorskiej policji przez Michaela Corleone. Można zabić jakiegoś bandytę, można zabić szefa mafii, można nawet zastrzelić – w końcu bywa różnie – jakiegoś przypadkowego przechodnia. Jednak każdy wie, że policjanta, i to w dodatku policjanta na stanowisku, się nie zabija. A jeśli komuś jakimś cudem taki gest przyszedł do głowy, musi się przygotować na wojnę. Wojnę totalną.
My wiemy, że Polska to nie Ameryka, Warszawa to nie Nowy Jork, a czasy też są już zupełnie inne, jednak dla wszystkich od razu stało się zrozumiałe, że próba wyjaśnienia tego zabójstwa i ujęcia winnego stała się zadaniem niemal podstawowym. Wiedzieliśmy też jednak niemal od początku, że ponieważ Polska to nie Ameryka, a Warszawa to nie Nowy Jork, no i czasy też nie te co kiedyś, tym razem te poszukiwania mogą potrwać bardzo długo. Powiem więcej. Ponieważ wiedzieliśmy, że Polska pod rządami Systemu stała się państwem quasi-mafijnym, te poszukiwania mogą się nie skończyć nawet za naszego życia. Że już prędzej dojdzie do kolejnej fali niewyjaśnionych – czy może wyjaśnionych-inaczej – samobójstw w naszych więzieniach, niż ten miły człowiek w krawacie zostanie pokazany palcem. Nawet jeśli jego pozycja w hierarchii będzie o piekło niżej od zajmowanej przez pamiętnego Baraniny.
A zatem, to wszystko braliśmy pod uwagę. Myślę sobie jednak, że nikt nie podejrzewał, że dojdzie do tego, że nagle pojawi się oficjalne oświadczenie jak najbardziej oficjalnej prokuratury, z którego dowiemy się, że słuchajcie moi kochani, jakież to śmieszne, ale nie uwierzycie, ten Papała normalnie został zastrzelony przez złodzieja samochodów. I, jak już wspomniałem wcześniej, w tym momencie oczywiście rozlega się powszechny śmiech, bo nawet bycie idiotą nie upoważnia do wszystkiego, jednak mnie do śmiechu nie jest ani trochę. Bo oto wygląda na to, że doszliśmy do ściany. Że dalej już nie ma nic. Tylko ta zimna jak śmierć ściana. To jest trochę tak, jak gdyby w wyżej wspomnianym „Ojcu Chrzestnym” Michael Corleone zastrzelił tego McCluskey’a, a władze Nowego Jorku natychmiast ogłosiły, że on zginął zastrzelony przez kelnera, który połasił się na jego zegarek. A ci co z nim jedli tak się przestraszyli, że natychmiast uciekli.
Albo że spadł po pijanemu ze schodów w pewnej kamienicy w Krakowie i zakrztusił się własną krwią. Prawda?
A zatem doszliśmy już do samego końca. A ów koniec jest jeszcze dodatkowo zaznaczany ową debatą, która się w tym temacie ciągnie już któryś dzień. Minęło 15 lat jak ktoś zastrzelił komendanta głównego polskiej policji, i wygląda na to, że przez te lata zmieniło się wiele, natomiast najbardziej radykalnym dowodem na to, że zrobiliśmy ten krok, jest to, że najwidoczniej wszyscy już uznali, że nie ma co się dalej wygłupiać. Że kto wie, ten wie, a kto nie, i tak już się nie dowie. Że teraz już naprawdę wszyscy mogą zacząć robić swoje. I że dopóki ten samolot leży tam gdzie leży, perspektywy kwitną. A ja się nie zdziwię, jak za parę tygodni łódzcy prokuratorzy ogłoszą, że właśnie się okazało, że Krzysztof Olewnik tak naprawdę pewnej nocy wpadł po pijanemu do tej dziury i tam niefortunnie zgnił.
Piszę ten tekst, i przyznam, że wcale nie mam pewności, czy to co ja sobie myślę jest do końca słuszne. Może w końcu się okazać, że mi się wszystko pomieszało, i w rzeczywistości świat mnie wyprzedził o parę długości, a ja tego nawet nie spostrzegłem. Jednak właśnie dziś stało się jeszcze coś, co każe mi przypuszczać, że to nie ze mną są problemy. Że to jednak polskie państwo poleciało na łeb na szyję. Oto dowiedzieliśmy się, że firma, która uzyskała kontrakt na dokończenie budowy autostrady A2 po Chińczykach, to od samego początku nie była żadna firma, lecz banda zbankrutowanych kumpli Kazimierza Marcinkiewicza, który im ten kontrakt załatwił pod stołem.
I teraz problem wygląda następująco. Pisałem tu o Marcinkiewiczu parę razy i zawsze nieodmiennie twierdziłem, że szczyt jego możliwości biznesowych to włóczenie się po Londynie z tym przewiązanym wokół szyi swetrze i rwanie jakichś biednych wiejskich dziewcząt, które tam wyemigrowały za chlebem. Tymczasem okazuje się, że on jednym szybkim ruchem wyrolował Donalda Tuska z tym całym jego nieszczęsnym rządem. A to świadczyć może tylko o jednym. Nawet Kazimierz Marcinkiewicz jest od nich lepszy. Nawet ktoś, z kogo Jarosław Kaczyński będzie się musiał tłumaczyć na Sądzie Ostatecznym jest lepszy od nich. A to z kolei oznacza już tylko to, że oni są najgorsi. Nie Kazimierz Marcinkiewicz. Oni. I to jest wiadomość, wbrew pozorom, optymistyczna.

Niedawno, przy którejś z okazji zauważyłem, że to co robię, robić już muszę. Raz, bo boję się zmarnować ten talent, a dwa, że z tego zwyczajnie żyjmy. Po prostu. Głupio mi to mówić, ale sytuacja jest dziś jak najbardziej dramatyczna. Wiadomo już, że ten rok jest zdecydowanie gorszy od poprzedniego, ale też wygląda na to, że nadchodzący miesiąc będzie jeszcze gorszy od mijającego. Bardzo więc proszę o to, by w miarę możliwości korzystać z podanego obok numeru konta i nas tu wspierać. A ja, jak mówię, i tak będę pisał. Inaczej i tak już być nie może. Dziękuję.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Być jak Nixon?

Wspominałem – tylko wspominałem – już tu na tym blogu o rozmowie, jaką kiedyś miałem okazję przeczytać z byłym prezydentem Stanów Zjednoczonych Richardem Nixonem. Każdy kto ma choć podstawowe pojęcie, w jaki sposób Nixon jest postacią na światowej scenie politycznej szczególną, wie, dlaczego ta rozmowa może być na tyle interesująca, że warto o niej opowiedzieć. Jednak z myślą o tych wszystkich, którzy mają tu pojęcie stosunkowo blade, nie będę po raz setny wyjaśniał tego przekrętu o nazwie "Watergate", ale wspomnę tylko dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że kiedy Richard Nixon wygrywał swoją drugą kadencję, jego zwycięstwo było absolutnie bezprecedensowe. Kiedy ogłoszono ostateczne wyniki wyborów, okazało się, że on wygrał we wszystkich stanach z wyjątkiem dwóch, uzyskując ponad 60% głosów. Druga natomiast to ta, że kiedy George W. Bush ustępował miejsca Obamie, popularna opinia była taka, że oto kończy się era najgorszego prezydenta w historii Stanów Zjednoczonych. Zaraz po Nixonie.
Wywiad o którym wspominam przeprowadzony został niemal 10 lat po wymuszonej rezygnacji, kiedy to Nixon był już w znacznym stopniu osoba prywatną, starszym panem funkcjonującym już tylko jako „były prezydent”, jednak nie jest poświęcony ani tamtej prezydenturze, ani tym bardziej samej aferze Watergate, ale bardziej dociekaniu, jak to się mogło stać, że polityk tak popularny w pewnym czasie wybitny, tak inteligentny, i w gruncie rzeczy tak niezwykły jak idzie o prosty wymiar moralny, mógł ostatecznie stać się aż tak znienawidzony i zająć w historii miejsce tak niskie.
Już sam początek tego tekstu robi wrażenie jako akcent najbardziej być może znaczący. Otóż opowiada Nixon dziennikarzowi, jak to sobie dzień wcześniej szedł ulicą i kiedy mijał grupkę praktycznie jeszcze dzieci, agent ochrony szepnął do niego: „Czuje pan? Marihuana”. Co Nixon komentuje w następujący sposób: „Nigdy wcześniej nie czułem tego zapachu”. A to co tu jest uderzające, to sugestia, że – w odróżnieniu być może od wielu swoich kolegów-polityków – Nixon jest tu jak najbardziej szczery. On sam zresztą po chwili przyznaje: „Oczywiście mam świadomość, że nie wiedzieć jak pachnie marihuana to jednak trochę wstyd. Ja jednak faktycznie dowiedziałem się tego dopiero wczoraj”.
Niemal przez cały czas rozmowy powraca problem stylu bycia, jaki prezentował Nixon. Że nigdy nie pokazywał się bez krawata, że robił wrażenie oschłego i nieprzystępnego, że w stosunku do mediów trzymał nieustanny dystans, no i wreszcie, że całym swoim zachowaniem głosił koncepcję prezydentury dystyngowanej i bardzo poważnej. I on oczywiście przyznaje, że i bez tego krawata czułby się źle i że istotnie, on nie miał nigdy skłonności do tego, by się pokazywać jako „równy koleś”. Że tak został wychowany i tak też widział powagę urzędu. Mimo to jednak twierdzi, że nie rozumie, dlaczego w ten sposób mówiono tylko o nim. On znał różnych prezydentów, w tym również tych, jak Kennedy, Eisenhower, Truman, którzy uchodzili powszechnie za bardzo miłych i sympatycznych ludzi, i zapewnia że żaden z nich, a już szczególnie Kennedy, nie był człowiekiem bardzo wylewnym. Proszę posłuchać:
Nie chciałbym się tu jakoś porównywać, ale kto tak naprawdę znał De Gaulle’a? Kto znal Adenauera? Wszyscy myślą, że znali Eisenhowera. Co za bzdura! Nie istnieje jedna dobra biografia Eisenhowera. Albo mamy do czynienia z jakimiś nadętymi bajkami, albo zwykłą kpiną. A on wcale nie był taki jednowymiarowy. Ludzie, którzy mówią o nim, że był miłym, dobrym człowiekiem i cudownym prezydentem, zapominają, że akurat ktoś kto zdecydował o lądowaniu w Normandii, kiedy wszystko stało na ostrzu noża, nie mógł być aniołem”.
I właściwie to świadectwo powinno wystarczyć, by wpaść w refleksje dotyczące wpływu mediów na publiczną świadomość, zwłaszcza że Nixon w pewnym momencie wręcz pyta swojego rozmówcę, czy on zauważył, że w telewizji wszyscy dziennikarze zachowują się jakby wyszli z jednej fabryki, jednak ten drąży dalej i pyta, że można jednak trzeba było się postarać i pokazać bardziej ludzką twarz, a nie tylko ten garnitur i ten urząd. I na to odpowiada Nixon w ten sposób:
Nie. Problemem nie był prezentowany przez mnie styl. Pewnie. Mogłem oczywiście przyjmować dziennikarzy na obiadach, mogłem się z nimi zaprzyjaźniać. Jednak nigdy nie chciałem tego robić. Nigdy na przykład z nikim z nich nie poszedłem na drinka. Oczywiście, jeśli ktoś tak chce, proszę bardzo. Inni tak się zachowują. Ja jednak uważam, że to zła droga. Nie należy pić z agentami, z prasą i w ogóle z ludźmi z zewnątrz. Należy zachowywać pewien poziom. Nawet jeśli się wie, że przez to następnego dnia nie pojawi się przyjazny tekst w gazecie. Mój problem z mediami nie polegał jednak na tym, że ja byłem zbyt sztywny, ale na tym, że wierzyłem w co innego niż oni. Wierzyłem w zupełnie co innego”.
A ta nienawiść – ciekawe że nie wśród wyborców, lecz wśród tych, którzy właśnie wierzyli w co innego – była przeogromna. Dziennikarz, który przeprowadza z Nixonem rozmowę sam przyznaje, że on sam, będąc w tamtych latach tuż po studiach należał do osób, które na sam dźwięk nazwiska Nixona dostawały autentycznego szału. A Nixon kiwa głową i mówi: „Tak, wiem. Takie to były czasy”. I opowiada pewną historię, gdy tuż po nominacji, kiedy w Williamsburgu przygotowywał się do wygłoszenia przemówienia, w czasie którego planował ogłosić wycofanie pierwszych 25 tysięcy żołnierzy z Wietnamu, w pewnym podeszła do niego śliczna, piętnastoletnia dziewczynka, splunęła mu prosto w twarz i krzyknęła „Ty morderco!”. I wspomina Nixon: „Pożyczyłem chusteczkę od agenta, wytarłem twarz i zacząłem przemawiać. Nie było łatwo”.
I oczywiście moglibyśmy sobie w tym momencie żartować, co by było, gdyby ona nie była młodą Amerykanką, ale jakąś uczennicą spod Moskwy i zdecydowała się w ten sposób potraktować wówczas takiego Breżniewa, ale nie ma tu miejsca na żarty, bo sprawa jest jak najbardziej poważna. Uważam, że czytelnicy tego bloga są na tyle wrażliwi, by wiedzieć, co mam na myśli, mówiąc że sprawa jest poważna.
Proszę o bycie ze mną tu na blogu, o podtrzymywanie tej solidarności, i o – w miarę możliwości – finansowe wspieranie tego bloga. Dziękuję.

środa, 25 kwietnia 2012

Prawica na przepustce

Sobotni marsz zrobił na wszystkich niewątpliwe wrażenie. Na wszystkich. Nawet na tych, którzy mówią, że nic się nie stało. Nawet na tych, którzy dotychczas przy byle okazji wzywali do wychodzenia na ulicę, a dziś nagle uważają, że to wszystko nie ma sensu, bo i tak już lepiej nie będzie. Nawet na tych, którzy mówią, że tak naprawdę te głupie 100 tysięcy ludzi to nic. Potrzeba milionów, a jak nie ma milionów, to w ogóle nie ma o czym gadać.
A ja oczywiście czuję satysfakcję. Raz dlatego, że ten akurat marsz był tym, na który czekałem. A więc pierwszym zorganizowanym bez pomocy środowisk w rodzaju Klubów „Gazety Polskiej”, gdzie centralnym punktem programu jest rozdawanie darmowych egzemplarzy bardzo patriotycznych gazet, ale też i pierwszym, który wyruszył w drogę z oficjalnym błogosławieństwem Kościoła. A dwa, że był naprawdę potężny, i że przy tej okazji mieliśmy tez okazję zobaczyć na nowo przywództwo Jarosława Kaczyńskiego. Czuję więc tę satysfakcję, choć z drugiej strony widzę, jak wokół tego wydarzenia aktywizuje się coś, co zmuszony jestem nazywać polską patriotyczną prawicą. A to już mnie wprawia w nastrój bardzo refleksyjny.
Pierwszy raz na nich wpadłem jeszcze za komuny. Byli dzielni, zawzięci i głupi. Ciekawe to były czasy. Wówczas jeszcze głupota była cnotą. Tylko bowiem człowiek głupi mógł wierzyć, że warto w ogóle cokolwiek robić i tylko człowiek głupi miał to przekonanie, że zwyciężyć potwora to tyle co splunąć. Spotykałem ich właściwie codziennie i jeśli patrzyłem na nich z podziwem, a jednocześnie wiedziałem, że oni w życiu nie wyjdą poza te swoje marzenia, to nie dlatego że byłem jeszcze głupszy, ale wręcz przeciwnie – byłem mądrzejszy. Tyle, że – jak już wspomniałem – to głupota była cnotą. To ona właśnie miała rację.
No i zwyciężyli. I poprowadzili dalej tę walkę, już w nowym wymiarze. Tyle że tu właśnie pojawiły się pierwsze przeszkody. Tu właśnie okazało się, że przeciwnik jest już bardzo konkretny, często znacznie bardziej wyrachowany, a przede wszystkim o wiele bardziej cwany. I w jednej chwili zdałem sobie sprawę z tego, że tym razem już na pewno nic z tego nie będzie, bo oni naprzeciwko siebie już nie mają zwykłego, tępego straszydła, którego można było pokonać zwykłą wiarą i determinacją, ale Cywilizację. A z Cywilizacją, jak wiemy, nie ma żartów. Cywilizacja nie odpycha. Ona jest uprzejma, łagodna i gotowa do współpracy.
A oni oczywiście byli nadal tak samo głupi, choć nie na tyle oczywiście, by nie zauważyć, że trzeba przegrupować siły. I że też trzeba się wycwanić. No i się wycwanili. Na swoją skromną miarę, ale się wycwanili. Na dwa sposoby. Jedni nauczyli się ładnie mówić, kupili sobie lepsze skarpetki, niektórzy z nich zapisali się nawet na jakieś studia i zostali zaakceptowani jako część najnowszej historii Polski. Kiedy ostatecznie przegrali, poszli w biznesy i tylko już od czasu do czasu, przy okazji większych rocznic, wystąpią w telewizji i opowiedzą, jak to człowiek siedział za wolność. To większość. Inni pozostali wierni, ale jednocześnie postanowili, że oni już będą naprawdę cwani. I stworzyli tak zwaną nową polską prawicę. Prawdziwą, wierną, bezkompromisową.
I ich też mogłem oglądać, tak jak przed laty, w akcji każdego dnia. Tyle że już w tym nowym okresie ich walki. Od samego początku, dzień w dzień byłem świadkiem, jak ci sami bohaterowie sprzed lat, których kiedyś tak podziwiałem, i na których jednocześnie patrzyłem z góry, krzątają się po salonach i obracają w swoich wycwanionych już głowach nowe plany.
Pamiętam więc ich z czasów, kiedy organizowali pierwszą kampanię Lecha Wałęsy. Pamiętam ich, jak obalali rząd Jana Olszewskiego. Pamiętam, jak w każdym momencie, gdy tylko dojrzeli nową dla siebie szansę, natychmiast zaczynali poważną „polityczną grę”. Pamiętam, jak upadali i natychmiast się podnosili i natychmiast szli tam, gdzie widzieli że się coś dzieje. Albo na ratunek Europy, albo Polski, albo autonomii swojego regionu, czy choćby wolności prostego obywatela niszczonego przez państwo. A szli tam, nie żeby uczestniczyć, nie żeby budować, tylko żeby rozrabiać. Rozrabiać tak jak za dawnych lat, tyle że dziś już w znacznie bardziej cwany sposób.
Jak to się stało, że dopuszczono ich do gry? W końcu to nie była byle jaka gra. To nie była już zabawa w rzucanie kamieniami i uciekanie do najbliższego kościoła. To, jak już wspomniałem, była wyższa jazda. Nie mogło być przecież tak, że przychodziło dwóch niedorobionych intelektualistów z krzyżami na piersiach, informowali, że właśnie założyli partię o nazwie Ojczyzna Wolna – Ruch Patriotyczno-Konserwatywny ‘Szaniec’, a III RP otwierała szeroko swoje ramiona i zapraszała ich do środka. Chociaż, kto wie? Może faktycznie chodziło o to, by stworzyć dwie elity, jedną realną, a drugą na niby? Ale skoro tak, to po co? Tu akurat już mamy do czynienia z zagadką, choć wydaje mi się, że odpowiedź i tak da się znaleźć – chodziło najpewniej o to, by nie dopuścić do powstania w Polsce normalnej, silnej prawicy. Ci co mieli takie rzeczy wiedzieć i – jak się okazuje – wiedzieli, doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że prawica to taki śmieszny twór, który w połączeniu z głupotą, której zawsze jest w nadmiarze, będzie zawsze robił to, co mu się każe. A zatem, nie ma lepszego sposobu na dezintegrację prawicy, niż stworzenie jej odpowiednich warunków do swobodnej działalności, oczywiście z dyskretnym i stałym nadzorem.
No i dalej już poszło jak z płatka. Kiedy dziś wspominam kolejne nazwiska, kolejne twarze, kolejne polityczne ruchy na polskiej prawicy, wciąż widzę z jednej strony tę głupotę, a z drugiej święte poczucie, że nikt od nas nie jest bardziej cwany. I widzę też, jak stopniowo, pomaleńku, kiedy polski, rozproszony jak stado baranów, ruch konserwatywny ponosił kolejne porażki, jego liderzy, których praktycznie zawsze było tyle samo ile partii, a może nawet i więcej, zostawali na lodzie, ale za to z tym poczuciem, że co jak co, ale cwani to byliśmy naprawdę. No i patrzę na nich teraz, w najróżniejszych sytuacjach. Kiedy zawiązują koalicję parlamentarną i od pierwszego dnia kombinują, jaki by tu wykręcić numer, żeby wszystkim oko zbielało Albo rozwalają rząd, który współtworzą, bo sobie coś bardzo cwanego obmyślili i wierzą głęboko, że tym razem się uda. Albo wchodzą do publicznej telewizji i choć wiedzą, a może właśnie dlatego, że wiedzą, że to tylko chwila, zachowują się jak banda jajcarzy, którzy pękając ze śmiechu, są mocno przekonani, że oto własnie nabijają sobie kolejne punkty. I występują w mediach, z chytrymi uśmiechami, wyszczekani tak że świat nie widział, oczytani w klasykach myśli konserwatywnej, pokazują wszystkim, jacy to z nich mistrzowie politycznej debaty. No i wreszcie, kiedy już nikt ich nigdzie nie chce, nawet jeśli tylko po to, by się z nich pośmiać, widzą nagle całą tę niezwykłą przestrzeń, której na imię Internet i tam dopiero zaprowadzają swoje porządki. Skoro nie udało się zapanować nad realem, to czemu nie spróbować w Sieci?
Oto polska prawica. Z jednej strony strasznie zadumana i pełna niezwykle szlachetnych refleksji na temat życia, śmierci, i świętości jednego i drugiego. Pełna najgłębszych przemyśleń w kwestii zasad i ideałów. A z drugiej, intelektualnie, a przede wszystkim emocjonalnie, na poziomie kogoś, kto właśnie ukończył szkołę i zaczyna pisać biznesplan. Bo koledzy mu powiedzieli, że dobrze jest coś rozkręcić tam gdzie jest kasa i perspektywy. Polska prawica, patrząca z dumnie wydętymi wargami na wszystkich. I na tych którym się udało, i na tych którym się nie udało; i na tych, którzy przegrali, bo byli za mało zdolni, lub zbyt leniwi, ale też na tych, którym się udało, bo mieli spryt i talent…
I działają, i walczą i tworzą plany i strategie, i zawsze są z siebie strasznie zadowoleni. Bo są. Bo nie wypadli z gry. No i też dlatego, że nawet „czerwoni” muszą od czasu do czasu się z nimi liczyć. A że wciąż nie ma nagrody? Ależ im na nagrodach nie zależy! Polska prawica to ideowcy. Wszystko co robią, robią wyłącznie dla Boga i dla Ojczyzny.
I ja ich widzę dziś. Tych samych, a jednak znacznie bardziej nowoczesnych. Jakby bardziej kulturalnych, wygładzonych, ucywilizowanych. Nie ma już wprawdzie wśród nich ani Kazimierza Świtonia, ani Artura Zawiszy, Adama Słomki, ani Wojciecha Wierzejskiego, natomiast są inni – znacznie od nich lepsi i w pewien sposób znacznie bardziej niebezpieczni: Marek Migalski, Jacek Kurski, Michał Kamiński, Ludwik Dorn, Zbigniew Ziobro i wielu wielu innych.
Ci sami, a jednak inni. Inni choćby dlatego, że o żadnym z nich na przykład nie da się powiedzieć, że to jakiś wariat. Ci sami, bo za nimi wciąż stoi ten jeden cel, znaleźć w swoim nędznym życiu tę odrobinę satysfakcji, że znów udało się kogoś przechytrzyć, co można zawsze potraktować jako bonus i bardzo miłą niespodziankę.

Powyższy tekst jest wprawdzie wariacją na temat dość już stary, niemniej uznałem, że nic nie zaszkodzi, jeśli pewne prawdy przypomnę odnośnie tego co nas otacza dziś. Jeśli komuś sprawiłem choć odrobinę satysfakcji, proszę wspomóc ten blog w jakikolwiek sposób, również korzystając z podanego obok numeru konta. Dziękuję.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Kuba Wojewódzki przyjechał po nasze dzieci

Jest poniedziałek, a więc kolejny tydzień i kolejne szanse. W dodatku pogoda idealna, ciepło a zarazem rześko w powietrzu, na niebie troszkę chmur, trochę słońca – chce się żyć. Chce się wierzyć. Poza tym, wiosna, a więc, jak to ładnie podkreślił w minioną sobotę Jarosław Kaczyński, lato za pasem, a z latem musi nadejść sierpień. Inaczej być nie może.
Z samego rana poszedłem z psem mojej młodszej córki na spacer, a tam jeszcze ładniej, bo to i zielona trawa, nowiutkie liście na drzewach, gdzieniegdzie woda po nocnych deszczach, a więc również trochę miłych wrażeń dla samego zwierzęcia.
I oto nagle w tym niemal świątecznym nastroju otrzymałem esemesową wiadomość od właścicielki psa, z informacją, że w mieście przebywa Kuba Wojewódzki, w związku z czym nauka w katowickich liceach została zawieszona i cała młodzież została wysłana na spotkanie z ową gwiazdą polskiego dziennikarstwa. Esemes obok owej sensacyjnej informacji zawierał do mnie prośbę, żebym natychmiast się z moim dzieckiem skontaktował.
W pierwszej chwili wystraszyłem się, że sprawa polega na tym, że Kuba Wojewódzki moje dziecko próbuje wciągnąć do swojego jaguara, i ja z psem mamy przybiec z pomocą i celebrytę zagryźć na śmierć, jednak już po chwili przypomniałem sobie, że moja córka jest przecież bardzo dobrze wyszkolona i wie, że każdego napotkanego pedofila ma kopać w jądra, a palcami wykłuwać mu oczy, więc szybko się uspokoiłem, że możliwości są dwie – albo chodzi o to, bym pomógł jej wezwać pogotowie dla uprzątnięcia zwłok, albo nie stało się nic, tylko mam tam przyjść i zwolnić dziecko z politycznego coachingu.
Okazało się jednak, że rzecz polegała jeszcze na czymś innym, czego wcześniej nie wziąłem pod uwagę. Ona mianowicie ze spotkania z Wojewódzkim wyszła sama, natomiast była tak wstrząśnięta, że musiała mi koniecznie przekazać tę wiadomość osobiście. Że Wojewódzki to idiota. Czy to oznacza, że moje dzieci tego wcześniej nie wiedziały? One to akurat wiedzą od zawsze, podobnie zresztą jak od zawsze mają w głowie instrukcję postępowania na wypadek kontaktu z pedofilem. Tu jednak doszło do tego, że ten człowiek w ten piękny wiosenny poniedziałek osiągnął poziom, który nawet ją poraził. I ona to właśnie chciała mi opowiedzieć. No i opowiedziała.
Nie mam zamiaru powtarzać tu choćby nie wiem jak ciekawych plotek, bo myślę, że mimo wszystko nie warto. Może tylko, żeby dać wyobrażenie o tym, co tam się działo, poza zwykłym pluciem na Telewizję Trwam i zachęcaniem do czytania „Gazety Wyborczej” i oglądania TVN-u, powiem, że w pewnym momencie Wojewódzki powiedział, że jeśli ktoś myśli, że on jest zwykłym telewizyjnym pajacem, to się bardzo myli. Dlatego, że owo pajacowanie to są tylko pozory, za którymi ukryte jest bardzo głębokie przesłanie. Że każdy jeden, choćby i najbardziej żenujący, greps Wojewódzkiego kryje bardzo głęboką myśl na współczesne tematy. I że na tym właśnie polega dziennikarstwo najwyższej próby. Edukacja przez zabawę.
Spytałem moją córkę, dlaczego, korzystając z okazji, nie zabrała głosu i nie powiedziała Wojewódzkiemu, co on nim sądzi, albo przynajmniej go nie opluła. I proszę sobie wyobrazić, że ona bardzo chciała – i jedno i drugie – ale niestety nie było takiej możliwości. Otóż przyjazd Wojewódzkiego do Katowic był tak wielkim wydarzeniem, że spotkanie z nim odbywało się w kilku salach. To znaczy, ponieważ w sali głównej, gdzie on się znajdował, nie było już wolnych miejsc, wszystkie pozostałe sale wypełniono napływającą z całego miasta młodzieżą, i wstawiono jej tam wielkie telebimy, na których można było widzieć Mistrza i słuchać Jego słów. I ona niefortunnie trafiła do jednej z nich.
Skorośmy sobie pożartowali, na koniec mała, i już w żaden sposób wesoła, refleksja.
Niedawno minęły dwa lata od śmierci Anny Walentynowicz. Kiedy Ona jeszcze żyła, została przez lokalnych działaczy Solidarności zaproszona tu na Śląsk. Ponieważ miałem ten zaszczyt, że chciała, bym jej się pokazał na dworcu, przesunąłem obowiązki i stawiłem się na miejscu. Niestety, pociąg z Gdańska był opóźniony niemal dwie godziny i już nie udało mi się jej ani przywitać, ani już nigdy więcej zobaczyć. Czekali też na nią organizatorzy któregoś ze spotkań w Gliwicach i od jednej z pań dowiedziałem się, że dzwoniła ona do kilku gliwickich liceów z propozycją spotkania z panią Walentynowicz. Wszyscy – dosłownie wszyscy – dyrektorzy szkół z którymi ona się kontaktowała, odmówili, tłumacząc się jakimiś kompletnie niedorzecznymi powodami.
Dziś widzę, że coś drgnęło. Domyślam się, że dzisiejsze spotkanie z Kubą Wojewódzkim to efekt nowej polityki edukacyjnej rządu premiera Donalda Tuska.

Od dnia w którym Anna Walentynowicz była na Śląsku wydaje się, że minęły wieki i zmieniło się wiele. Ona została zamordowana, ja straciłem pracę. Ona nie żyje, ja piszę te teksty aby żyć. Jeśli ktoś uważa, że może sobie na to pozwolić, a i widzi ku temu dobry powód, proszę wesprzeć ten blog wpłatą na podany obok numer konta. Zachęcam również do kupowania mojej książki z wyborem starych felietonów z tego bloga. Znajdzie tam też tekst o Annie Walentynowicz, o którym „Gazeta Polska”, kiedy jeszcze nie była objęta nakazem bojkotowania niezależnych blogerów, napisała, że to „najpiękniejszy” tekst jaki kiedykolwiek został napisany o Annie Walentynowicz. Dziękuję.

piątek, 20 kwietnia 2012

Józek, czyli Polska w budowie

Mamy dwa balkony. Jeden od ulicy, drugi od podwórka. Wprawdzie tak się jakoś złożyło, że w istocie korzystamy tylko z jednego z nich, a na drugi machnęliśmy praktycznie ręką, któregoś dnia przyszło nam do głowy, by ten, gdzie zdarza nam się spędzać czasem czas, odnowić. Zrobiliśmy to w sposób całkowicie standardowy, a więc kupiliśmy ładne szare płytki i zwróciliśmy się do znajomego fachowca, niejakiego Józka, by je nam tam elegancko położył. Z fachowcami, jak wiemy, bywa różnie, przede wszystkim z tego powodu, że oni są zwykle znacznie gorsi, niż się przedstawiają, a jeśli wziąć pod uwagę, że pewna część z nich każde zarobione pieniądze lubi wydać na flaszkę, mamy tu zawsze pewne ryzyko.
Jednak nasz człowiek był już tak skonstruowany, że wydawał pieniądze głównie na utrzymanie rodziny, a jak idzie o robotę, to wygląda na to, że z nim sytuacja była odwrotna od tradycyjnej. On był akurat znacznie lepszy, niż można się było spodziewać. A zatem po jednym dniu porządnej pracy, nasz balkon lśnił urodą i elegancją.
Józek nie jest naszym bliskim znajomym. Tyle wszystkiego, że mieszka niedaleko, nasze dzieci chodziły do jednego przedszkola, i kiedy się widzimy, mówimy sobie dzień dobry. Gdyby go nie znać zupełnie i spojrzeć jak przechodzi obok nas, można by było pomyśleć, że to jest własnie ktoś taki, kto za parę złotych położy nam płytki na balkonie, lub ewentualnie może i nawet wytapetuje kuchnię, a więc tu zaskoczenia nie ma. To co jednak może zaskakiwać, to to, że on praktycznie nigdy nie jest pijany. Ja go spotykam stosunkowo często, jednak jeśli zdarzyło mi się widzieć, jak wraca do domu z jakiegoś bardziej sympatycznego towarzyskiego spotkania, to najwyżej parę razy. Poza tym, on jest zaledwie typowym człowiekiem w starszym wieku, z bardzo typową zoną i typowymi dorosłymi dziećmi – jak znam życie, dziś pewnie gdzieś w Londynie, lub w Hamburgu.
Niedawno szedłem sobie z rana z psem na spacer i spotkałem Józka. Myślę, że to jednak musiało być z jego inicjatywy, wyrażonej może gestem, a może ledwie spojrzeniem, ale tym razem przystanęliśmy i troszkęśmy pogadali. Oczywiście najpierw, niezwykle oryginalnie, zapytałem go co słychać, a on mi odpowiedział, że idzie szukać pracy. Wcześniej przez trzy miesiące pracował na jakiejś budowie, ale kiedy minął ów trzeci miesiąc, a właściciel firmy nadal mu nie płacił, zrezygnował, no i teraz chodzi i szuka czegoś nowego. Ponieważ w Katowicach strasznie się ostatnio dużo wszędzie buduje – włącznie z potężną budową w okolicach dworca kolejowego – on zdecydowanie ma gdzie chodzić, tyle że jak dotychczas zdecydowanie bez efektu. No więc opowiadał mi Józek, że był i tu i tam i jeszcze w wielu innych miejscach, ale nigdzie takich jak on nie potrzebują. Ale ponieważ, jak mówię, tych miejsc jest wciąż coraz więcej, on każdego ranka wychodzi z domu i chodzi po mieście w poszukiwaniu czegoś do roboty.
Pogadaliśmy jeszcze chwilę, po czym ja poszedłem do parku z psem, a on na jakąś kolejną budowę. Kiedy wracałem do domu, znów spotkałem Józka, tyle że już nie w pobliżu naszych domów, ale w drodze do parku. Oczywiście pracy nie dostał, a teraz idzie do parku, bo nawet nie ma po co iść do domu. Nie bardzo jest się do czego spieszyć, prawda? A ja własnie wtedy zrozumiałem nagle ów szczególny wymiar tego naszego polskiego nieszczęścia, w jakim się nagle znaleźliśmy po tych wszystkich latach. Bo mam wrażenie, że bardzo łatwo jest odebrać, a następnie przyjąć do wiadomości informację, że iluś tam robotników zeszło z placu budowy którejś z nowych polskich dróg, bo już nie mają siły czekać na zaległe wypłaty. W końcu, jak wiemy, zawsze ktoś gdzieś na coś czeka, zawsze gdzieś ktoś kogoś wystawia do wiatru, gdzieś powstają jakieś nieprzyjemne spięcia, a poza tym, komu nie jest ciężko? No, proszę powiedzieć – komuż to nie jest dziś ciężko? I w tym wszystkim jakoś umyka nam ów wymiar najbardziej podstawowy, wymiar który zwykle potrafi dostrzec tylko on. Tylko Józek. Bo łatwo jest usłyszeć, że gdzieś znowu szlag trafił kolejny plan i znów trzeba będzie ograniczyć swoje oczekiwania, nieco trudniej jednak pójść ten krok dalej, że są też ludzie, dla których zarówno ten plan, jak i te oczekiwania oznaczały może ich całe życie. Spróbujmy pomyśleć o człowieku, który jest jakimś murarzem, malarzem, może cieślą, czy diabli wiedzą kim jeszcze, każdego ranka wychodzi z domu w poszukiwaniu pracy, a następnie – ponieważ już nie ma siły słuchać ciągłych narzekań żony – idzie na samotny spacer do parku, i nagle, któregoś dnia pojawia się ta tak długo oczekiwana szansa, bo oto albo powstaje jakaś autostrada, albo most, albo nowy hotel, czy kolejne centrum handlowe i jakimś cudem on tam idzie, a oni mu mówią: „Dobra, przyjdź pan jutro rano do roboty”.
No i on oczywiście przychodzi. A ponieważ mu na tej pracy bardzo zależy, jest zawsze na czas, robi co do niego należy, jak trzeba – w końcu Mistrzostwa już niedługo, a czas goni – zostaje dłużej niż było umówione, a może i też pracuje w soboty, lub nawet w niedziele. I jest tam każdego dnia, od rana do wieczora, i w pewnym momencie ogrania go taka satysfakcja, że nagle myśli sobie, że jak dostanie pierwszą wypłatę, to weźmie, cholera jasna, poświęci się i nawet wrzuci coś na tacę. I oczywiście mija ten miesiąc pierwszy i kolejny i oczywiście – w końcu wszyscy wiemy jak jest – wiadomo już, że o żadnych pieniądzach mowy być nie może, tyle że jakoś tak głupio rzucić to wszystko i pójść sobie do domu, bo wtedy to już w ogóle nie ma o czym gadać. Więc wstaje Józek dalej każdego ranka i idzie na tę budowę i robi za trzech, żeby mu nikt nie powiedział, że się obija, więc mu się nie należy, aż w końcu przychodzi ten moment, że się dalej tak już po prostu nie da. Zwłaszcza że wcale nie jest tak łatwo wyjaśnić żonie, która jest dokładnie tak samo bezradna jak on sam, że to wszystko to naprawdę nie jest jego wina.
Wczoraj w telewizji najpierw pokazano tych kręcących się w kółko po rozgrzebanej autostradzie robotników, którzy ani nie chcą się brać za te swoje łopaty, ani też kolejny dzień wracać do domu bez grosza, a zaraz po nich jakąś bardzo elegancką kobietę, która mówi, że ponieważ okazało się, że w Polsce budować drogi się nie opłaca, ona zwija ten interes, natomiast jak idzie o Józka, to jej jest bardzo przykro, ale nawet nie ma za bardzo czym mu zapłacić. Po niej pokazała się jakaś inna, równie elegancka kobieta, i oświadczyła, że ona nic o tym nie wie, żeby tamta nie miała czym płacić, a wręcz przeciwnie, wedle jej wiedzy, ona ma jak najbardziej, bo ona sama jej te pieniądze dała. Później przyszedł któryś z ministrów i powiedział, że wszystko jest na dobrej drodze, i jak trzeba będzie, to on da ze swoich. Na koniec już przyszła tradycyjna publiczność, z których część powiedziała, że pewnie, gdyby rządził Kaczyński, to on by wziął tę łopatę i sam wybudował tę autostradę, a część tradycyjnie wyruszyła na kolejną demonstrację w obronie wolnych mediów.
A Józek? Normalnie. Trochę tam postał, trochę popyskował, i jeszcze zanim wrócił do domu, poszedł się przejść do parku, żeby wszystko sobie odpowiednio przemyśleć i zastanowić się, co ma powiedzieć, żeby było dobrze.
Jeśli ktoś ma taką możliwość, bardzo proszę, niech zechce potraktować ten tekst, jako kolejną moją dniówkę, i wpłaci coś na podany obok numer konta. Dziękuję.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Uważam rze nie

Dziś, o samym bladym świcie, spotkała mnie niezwykła przygoda. Otóż wstałem, żeby trochę pouczyć, a w kuchni siedziała już sobie moja starsza córka, która też wstała, tyle że po to by, jak przystało na bardzo wybitną absolwentkę biotechnologii, poniańczyć trochę pewne dzieci, i czytała najświeższe „Uważam Rze”. I od razu, zanim zdołałem na dobre otworzyć oczy, przypędziła do mnie z takim newsem: „Czy ty wiesz, że Rosjanie w latach 1936 – 1938 zamordowali co najmniej 150 tys. Polaków i że o tym w ogóle nie piszą w książkach do historii?”
Wyrzuciło moje dziecko z siebie to zdanie, a ja od razu oprzytomniałem, i przez moją głowę przeleciało od razu – tak jak to niestety ze mną w moim późnym już wieku bywa – dziesięć różnych refleksji, a wśród nich i ta, że ja chyba jednak nie zgadzam się z moim kolegą Coryllusem w tych jego niekończących się pretensjach do między innymi właśnie środowiska redagującego takie „Uważam Rze”. No bo, zachowując oczywiście wszelkie nasze zastrzeżenia, nie można lekceważyć tego prostego i oczywistego faktu, że gdyby nie właśnie takie ośrodki jak te reprezentowane przez „Uważam Rze”, ktoś taki jak moja córka nie tylko nie usłyszałby o tym, że przez te dwa krótkie i szybkie jak strzał z pistoletu typu nagan lata, jeszcze w czasach, gdy o wojnie w Europie nawet nie wspominano, komunistyczna Rosja dokonała owych straszliwych etnicznycczystek, ale o wielu innych, równie istotnych dla nas faktach. I nie tylko ona. W końcu to własnie dzięki ludziom takim jak Paweł Lisicki, czy bracia Karnowscy prof. Andrzej Nowak może nas nauczać nie tylko w tak okropnie niszowych miejscach, jak jakieś krakowskie „Arkana”, czy na jakiś organizowanych przez Kluby Gazety Polskiej spotkaniach na polskiej prowincji, ale jak najbardziej w głównym nurcie medialnego przekazu. A zatem, jakie ma znaczenie, co to tak naprawdę są za ludzie i na ile ich zaangażowanie jest szczere i poważne?
Tak sobie oto pomyślałem, a następnie wziąłem to „Uważam Rze” do ręki, przejrzałem to co nam opowiada Andrzej Nowak, zapamiętałem te osiem nazwisk historyków – Burda, Walczak, Ustrzycki, Dolecki, Gutowski, Smoleński, Roszak i Kłaczkow – których System wytypował do najważniejszego dziś być może zadania, a mianowicie do ostatecznego zamieszania we łbach polskiej młodzieży, i kiedy wszystko tak pięknie się przejaśniało, przewróciłem stronę ciut dalej, w głąb tego numeru – wciąż zastanawiając się nad tym, czy my naprawdę musimy być tacy małostkowi – i tam znalazłem kolejny tekst, autorstwa tym razem już aż dwóch osób, Janiny Blikowskiej i Marka Kozubala, zatytułowany „Władzo kochana, proszę mnie zamknąć!” Gdyby komuś sam tytuł nie wystarczył, by się domyślić w czym rzecz, jest jeszcze podtytuł o następującej treści: „Głupota przestępców nie zna granic. Stróżom prawa także zdarza się ‘popisać’ inteligencją” (na wszelki wypadek, drobne wyjaśnienie: ten cudzysłów przy „popisać” to nie ja; to oni).
Tekst Blikowskiej i Kozubala stworzony został prawdopodobnie w następujący sposób: Blikowska (albo Kozubal) poszperała w Internecie i znalazła kilka ciekawych przypadków owych biednych polskich przestępstw, gdzie ktoś się włamuje do piwnicy, kradnie stoik ogórków, a później wpada prosto na policyjny patrol, natomiast Kozubal (albo Blikowska) wszystko to wszystko opisał w kilku prostych zdaniach. To jeśli idzie o technikę pracy reporterskiej. Jak mowa o poziomie wyznaczanym przez wspomniane proste zdania, tekst Bulikowskiej i Kozubala – niepokornych autorów „Uważam Rze” – zbudowany jest tak oto: najpierw jest wstęp następującej treści:
Niekiedy działania naszych przestępców przebijają postacie duńskich gamoni z filmowego gangu Olsena. Ale i zachowanie niektórych mundurowych przypomina głupotę inspektora Clouseau”.
Dalej mamy już pojedyncze akapity, zorganizowane w taki sposób, że jeden akapit to jedna historia jednego nędznego przestępstwa. A wygląda to tak. Akapit pierwszy: „Wyjątkową bezmyślnością popisała się rodzina włamywaczy z Brodnicy. Ona nie mogła nie wpaść w ręce policjantów”. Akapit drugi: „Niezły tupet miał zaś 33-letni mieszkaniec Pyrzyc kolo Szczecina”. Akapit trzeci: „Niezwykłą bezczelnością wykazał się za to 19-latek z Międzyrzecza (Lubelszczyzna)” – swoją drogą, owo „za to” sugerowałoby chyba, że Kozubal (albo Bulikowska) uważa, że tupet i bezczelność to znaczeniowe przeciwieństwa. Akapit czwarty: „Niewątpliwie na tytuł szczególnie nierozgarniętego złodzieja, zasługuje 32-letni mieszkaniec Otwocka Jarosław S. Kiedy włamał się do samochodu i ukradł z niego narzędzia warte 780 zł., myślał, że jest specem w swoim fachu”. Akapit piąty: „Za to niezwykłego pecha mieli dwaj młodzi ludzie, którzy w Zielonej Górze włamali się do kiosku ruchu”. Akapit szósty: „Wszelkie granice głupoty przekroczył z kolei 17-latek ze Szlichtyngowej (Lubuskie)”. Akapit szósty: „Instynktu samozachowawczego zabrakło też niewątpliwie 63-letniemu Grzegorzowi T.”. Akapit siódmy: „W Chorzowie dwóch mężczyzn napadło na 76-letnią kobietę na klatce schodowej domu przy ulicy Podmiejskiej”.Czy jest coś jeszcze? Ależ oczywiście. Jest ten styl. Prosto z dawnych kronik filmowych. Posłuchajmy:
Na nic się jednak zdała zabawa w chowanego. Przestępca został złapany. Nie ma teraz co liczyć na łatwe rozgrzeszenie. Tego na pewno nie da mu prokurator. Tym bardziej, że za to co zrobił, grozi mu 12 lat odsiadki”.
A zatem, osiem przypadków bardzo zabawnego zachowania bardzo zabawnych durniów. I obok tego te dwa umysły i dwa talenty. Ale, zgodnie z zapowiedzią, mamy też policjantów. I tu jest niestety gorzej, bo po wstępnej informacji, że „Nie tylko przestępcy mają problem z myśleniem. Podobne sytuacje zdarzają się też policjantom. A ci potrafią się śmiać sami z siebie. Na internetowym forum policyjnym od kilku lat organizowany jest plebiscyt ‘Złota Pala’ dotyczący najgłupszych wypowiedzi i decyzji przełożonych”, Bulikowska (albo Kozubal) zdołała zaledwie zebrać wyniki kolejnych rozstrzygnięć dorocznego konkursu. Poza tym, brakuje tu jednak przygód policjanta, który gonił złodzieja, a zamiast niego złapał niewinną staruszkę, albo jego dwóch kolegów, którzy zaplątali się w smycz swojego psa i z tego była kupa śmiechu, i jak się okazuje ów śmiech policjantów „samych z siebie” polega na tym że oni w Internecie opowiadają sobie nawzajem o tym, jaki to ich szef jest głupi. Poza tym, to i tak już prawie koniec tego wybitnego tekstu.
Na koniec, zgodnie z zasadami sztuki dziennikarskiej, jest i podsumowanie. I to już jest naprawdę coś. Otóż Bulikowska (albo Kozubal) zatelefonowała do kabareciarza i artysty rockowego Skiby i poprosiła go o jakiś specjalny komentarz. I oto mówi Skiba:
Żyjemy w kraju, w którym jest tradycja bałaganu i chaosu. I on przez lata był obśmiewany. Zespół Bielizna miał taką piosenkę o pani z PKP, która co prawda sprzedawała bilety, ale myślami była gdzie indziej. To się nie zmieniło. Dziś ta pani rozwiązywałaby w pracy krzyżówki, albo rozmawiała przez telefon…”.
Ktoś powie, że ja już tylko mogę dodać, że ona mogłaby też się włamywać do kiosku ruchu, lub pisać teksty w tygodniku opinii „Uważam Rze”. Ale to by zdecydowanie było za mało. To co „Uważam Rze” zaprezentowało w swoim najnowszym wydaniu wymaga czegoś znacznie więcej, niż paru celnych bon motów. A więc proszę posłuchać.
Wielokrotnie i tu, na tym blogu, ale też w wielu innych miejscach i przy różnych okazjach dyskutowaliśmy na temat tak zwanego moralnego wymiaru projektu o nazwie Wielka Orkiestra Świąteczny Pomocy. Ci z nas, którzy nie są w stanie znieść tej duszącej nas od dwudziestu już lat agresji fałszu i obłudy, a niewykluczone też, że i bardzo przebiegłego przekrętu, są wciąż atakowani jednym jedynym argumentem: Nawet jeśli Owsiak kradnie i oszukuje, nawet jeśli jego tak naprawdę los tych dzieci w ogóle nie obchodzi, to co z tego, jeśli z jednej strony, do tych wszystkich szpitali płynie nieustanna pomoc, co chwilę któreś dziecko żyje, zamiast umrzeć, a w dodatku jeszcze tyle dobrych i czystych serc ma tę jedyną być może okazję, żeby okazać solidarność z drugim człowiekiem? I nie mają tu już znaczenia jakiekolwiek argumenty, włącznie z tym wydawałoby się kluczowym, a więc wynikającym bezpośrednio ze słów Jezusa, bo na końcu każdej dyskusji i tak stoi to dziecko, które miało umrzeć, a żyje. A mimo to, my wszyscy wiemy, że tak naprawdę to my mamy słuszność, bo za nami stoi przekonanie o tym, że dobroć nie może być przedmiotem handlu. Po prostu.
Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, szczególnie dziś, kiedy zobaczyłem to zestawienie – z jednej strony tekst Andrzeja Nowaka, a z drugiej, niemal obok niego, ten stek kompletnych idiotyzmów nie wiadomo dla kogo i Bóg Jeden wie, po co, i uświadomiłem sobie, że tu mamy do czynienia z sytuacją w pełni analogiczną. Grupa dziennikarzy, w większości wykonujących ten zawód wyłącznie dzięki temu, że ktoś gdzieś kogoś poznał i się z nim zaprzyjaźnił, i w większości zaangażowanych w tę pracę dokładnie w taki sam sposób, w jaki ktoś się może zaangażować w popieranie jednej z dwóch drużyn piłkarskich jedynie przez to, że jakoś tak głupio nikomu nie kibicować, postanowili się wziąć za patriotyczne edukowanie całego narodu. I kiedy im się mówi, że to co oni robią tkwi na bardzo niskim, niekiedy wręcz żenująco niskim poziomie, a w dodatku część z nich jest i historycznie i politycznie kompletnie niewiarygodna, jeśli wręcz nie skompromitowana, oni wszyscy nagle podnoszą rwetes pod hasłem: Głosimy prawdę!
Otóż nic z tego. Tak jak Owsiak ze swoją Orkiestrą nie są w stanie uczynić nawet najmniejszego rzeczywistego dobra, organizując ów swój projekt w taki sposób, by jak najwięcej na nim zarobić również na rzecz swojego osobistego powodzenia, tak samo cały ten patriotyczny coaching, dopóki z jednej strony będzie oparty na najgorszego typu amatorszczyźnie, a drugiej strony nawet nie będzie ukrywał swojej pogardy dla tych, do których jest faktycznie adresowany, i którzy w gruncie rzeczy mają go finansować, to jeśli z niego wyjdzie cokolwiek dobrego, to owo coś z miejsca zostanie zdławione przez tę najbardziej ordynarną tandetę i kłamstwo.
Wydaje mi się, że przedstawiam swoje tu racje wystarczająco jasno. Jeśli jednak wciąż ktoś czegoś nie rozumie, to powiem to bardziej dobitnie. Jeśli nauczycielem historii, a przy okazji etyki, jest ktoś, kto tym nauczycielem został głównie z taką intencją, żeby wyrywać co ładniejsze uczennice, a w ramach tego planu uznał, że ten zamiar będzie mu się lepiej realizował, jeśli go wesprze odrobiną porządnego patriotyzmu z domieszką tradycyjnej pobożności, to ta cała historia i tak będzie gówno warta. I nie zmieni tego nawet fakt, że wszyscy jego uczniowie będą znali na pamięć dokładną liczbę pomordowanych w Katyniu polskich oficerów, a przy okazji pierwszych dorosłych wyborów każdy z nich pójdzie głosować na Prawo i Sprawiedliwość. Dlaczego? Bo tak to jakoś jest. I tyle.
Pewnie większość z czytających ten tekst wie, ale nie zaszkodzi przypomnieć, że takich tekstów jak ten, może tylko bardziej refleksyjnych i tematycznie uniwersalnych, można znaleźć dużo więcej w mojej książce „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”, którą można kupić choćby w księgarni Coryllusa na stronie www.coryllus.pl, lub po prostu tu obok trochę bardziej w górze po lewej stronie. Serdecznie polecam. Ona jest bezsprzecznie i bez porównania lepsza niż wszystko co się pojawia choćby w tym nieszczęsnym „Uważam Rze”. I oni to oczywiście wiedzą. I nie tylko oni.
No i jak zwykle, proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta, a jak ktoś mieszka z granicą, to przez paypal. Też wszystko obok. Dziękuję.

środa, 18 kwietnia 2012

O lewych elitach i prawym narodzie

Parę dni temu telewizja pokazała nam przez chwilę Hannę Gronkiewicz-Waltz – czołowego polityka Platformy Obywatelskiej, byłego prezesa Narodowego Banku Polskiego, Prezydent Warszawy w kolejnej już kadencji – jak opowiada o swoich wrażeniach związanych ze stanem przygotowań Polski do zbliżających się Mistrzostw Europy. I proszę sobie wyobrazić, że – nie mam tu dokładnego cytatu, ale zapewniam wszystkich o pełnej uczciwości mojej relacji – Waltz powiedziała coś mniej więcej takiego: „Oczywiście wiadomo, że lepiej by było, gdyby te drogi na mistrzostwa były gotowe, ale to naprawdę nie jest takie ważne. W końcu równie dobrze jak samochodem można wszędzie dolecieć samolotem. Że za drogo? Nie przysadzajmy. Przy obecnych cenach benzyny, różnica nie jest przecież taka wielka”.
Niedawno zastanawialiśmy się parę razy nad tym, dlaczego tak się nam niefortunnie podziało, że Polska pod każdym możliwym względem tak bardzo się stoczyła w stosunku do praktycznie całego świata. I wcale nie chodzi mi o dziedziny takie jak cyfryzacja, czy wspomniana budowa autostrad, bo tu odpowiedź jest bardzo prosta – ten upadek jest spowodowany wyłącznie tym, że Donald Tusk i jego tak zwana „Ekipa” całą swoją uwagę od samego początku koncentrują na walce o utrzymanie się przy władzy, a od pewnego czasu na ucieczce przed sprawiedliwością, i dobro kraju już nawet nie to że zeszło na dalszy plan, ale w ogóle przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Natomiast wciąż nie jest w ogóle wyjaśniona sprawa, dlaczego dziedziny pozornie kompletnie nie związane z tym, kto w Polsce rządzi i jak, takie jak literatura, sztuka, nauka, sport, film, czy choćby wygląd ulicy, to wszystko coraz bardziej zaczyna się upodabniać do jakiejś Rosji, lub czegoś jeszcze gorszego. Właśnie tak – czegoś jeszcze gorszego.
Otóż wygląda na to, że wreszcie doszliśmy do miejsca, gdzie należy zweryfikować znane nam jeszcze z PRL-u przekonanie, że przez zaprowadzenie w Polsce porządków komunistycznych, zostały zniszczone tak zwane elity i dopóki nie będziemy mieli prawdziwej wolności, dopóki nie wyrwiemy się z owej kolonialnej, a później też post-kolonialnej opresji, nic z nas nie będzie. Oczywiście, nie ma wątpliwości, że najbardziej skuteczną metodą podporządkowania sobie całych narodów jest zniszczenie ich elit, i że w Polsce udało się tę operację przeprowadzić wyjątkowo zgrabnie. Jednak to co możemy obserwować dziś na poziomie prób odtworzenia tej przestrzeni, robi wrażenie dość przygnębiające. I z jakiegoś powodu, nawet ci, którzy, wydawałoby się, świetnie się orientują co do tego, jak się rzeczy mają, nie są w stanie się tu odpowiednio zachować.
Niedawno podczas którejś z wymian z naszym kolegą Coryllusem pojawiło się podejrzenie, że za tym iż polskie kino osiągnęło idealne dno nawet w porównaniu z kinematografiami dotychczas w powszechnej opinii nie istniejącymi, stoi poziom reprezentowany przez takie publiczne osobistości jak bloger Sowiniec i dziennikarz Gadowski. O jaki poziom chodzi? Akurat w to nie wchodziliśmy, ale myślę, że tu może być na rzeczy każdy możliwy poziom, zaczynając od wymiaru intelektualnego, a kończąc na czysto ludzkim. Rozmawialiśmy o tym trochę z Coryllusem i ja mu obiecałem, że spróbuję się tą kwestią jakoś sensownie zająć. Dziś nagle widzę, że Sowiniec i Gadowski to jest zaledwie symbol, i to dosyć niszowy, bo z przestrzeni wyznaczonej przez blogosferę. Prawda bowiem jest taka, że gdybym ja teraz miał zacząć wymieniać tylko nazwiska, to by mi w ten sposób zeszły trzy kolejne strony, a kto wie, czy nie więcej? No bo popatrzmy na tak wybitnego autora jak Waldemar Łysiak, lub na wydawcę jak Tomasz Sakiewicz, reżysera filmowego jak Andrzej Wajda, polityka jak Donald Tusk, dziennikarza jak Tomasz Lis, czy Paweł Lisicki, aktora jak Daniel Olbrychski… można wymieniać, bo, jak wiemy, wybitnych przedstawicieli polskiej inteligencji mamy bez liku.
Ja nie mam najmniejszej wątpliwości co do tego, że naszym polskim problemem jest to, że nasze obecne elity wskoczyły na to podium wyłącznie na zasadzie uzurpacji, i że jedynie naszej polskiej, prostej, trochę chłopskiej łagodności zawdzięczają one dziś to, że zostały bez jednego gestu sprzeciwu zaakceptowane. Uważam że kiedy na początku lat 90-tych nadszedł czas odtwarzania owych elit, to co wyrosło na najbardziej agresywnym chamstwie i takiej prowincjonalnej chytrości, pozajmowało najbardziej eksponowane miejsca gdzie tylko się dało – czy to w biznesie, czy w polityce, sztuce, dziennikarstwie, nauce – i zrobiło wszystko, by już nigdy tam nikogo obcego nie wpuścić. Jest mi bardzo niezręcznie i oczywiście przykro to mówić, ale wygląda na to, że nigdzie na świecie nie zdarzyło się, by jakiś naród z tak tępą naiwnością jak nasza pozwolił się tak fatalnie spętać komuś tak beznadziejnie marnemu.
Ktoś powie, że ja plotę bzdury, bo cokolwiek powiedzieć o wymienionych przeze mnie wyżej osobach i ich zdolnościach, to nie jest tak że oni są aż tak kiepscy. Że jednak Wajda to naprawdę wybitny reżyser, Łysiak to świetny pisarz, a Olbrychski to znakomity aktor. Ja jednak nie mówię o umiejętnościach, czy o wiedzy. Ja mówię o całości. Kiedy ogłaszam, że oni wszyscy są kompletnie do niczego, mam na myśli ich najbardziej ogólny wymiar. W końcu – jeśli już zechce nam się wrócić do Hanny Gronkiewicz Waltz – ona z całą pewnością na pewnych kwestiach zna się znacznie lepiej niż na innych, tyle że co z tego wynikać ma dla nas? Wystarczy jeszcze raz rzucić okiem choćby na tę jej wypowiedź przypomnianą na początku tych refleksji, by wiedzieć, o co tu może chodzić. Przecież nie oszukujmy się – to co za nimi stoi to nawet nie jest zwykły idiotyzm, ale absolutnie najgorsza bylejakość.
Mój inny kolega Redpill ostatnio wciąż mi przysyła filmy z występami, czy wypowiedziami pewnej czarnej artystki o imieniu Nneka. Otóż owa Nneka, kiedy miała 19 lat wyjechała z Nigerii do Niemiec, żeby tam studiować, no i dziś spiewa piosenki. Ma ona swój zespół złożony z innych czarnych muzyków, którzy, podobnie jak ona, w żaden sposób nie robią wrażenia jakby się urodzili w Europie, i kiedy ich słucham – ale może przede wszystkim, kiedy na nich patrzę – wiem, że nie ma takiej nawet teoretycznej możliwości, żeby coś tak z jednej strony wybitnego, a z drugiej tak estetycznie ładnego powstało w Polsce. Kiedy na nich wszystkich patrzę, jestem pewien, że gdybym ich spotkał w sytuacji, kiedy oni mają trochę luźnego czasu, i chciał sobie z nimi porozmawiać, to spotkanie byłoby dla mnie wydarzeniem przyjemnym pod każdym względem – i intelektualnym i właśnie estetycznym.
Ale ja wiem coś jeszcze, i żeby przejść do tego, muszę wrócić do tematu który już jest za nami, a mianowicie do tak zwanych Grycanek. Gdyby ktoś nie pamiętał, chodzi o pewną grupę kobiet, które wżeniły się w rodzinę producenta lodów Grycana. I oczywiście wszystko niemal na ich temat zostało już powiedziane w sposób bardzo wyczerpujący, w dodatku zilustrowane zdjęciami. Jest jednak jeszcze coś. Załóżmy że Zbigniew Grycan – człowiek z taką pozycją jaką zajmuje w dzisiejszej Polsce i z taką historią – prowadzi ten swój biznes gdziekolwiek indziej na świecie. Niech to będzie Nigeria. Czy jest w ogóle możliwe, żeby w to nazwisko wżeniło się towarzystwo takie jak to miało miejsce w Polsce? A gdyby tak się tak stało, czy jest w ogóle możliwe, by tam doszło do tego typu demonstracji ohydy i skretynienia? A jeśli tak by się stało, czy jest możliwe, żeby Nigeryjczycy jako Naród coś takiego zaakceptowali? Otóż nie. Gdyby oni jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności mieli okazję natknąć się na te Grycanki, to oni w większości emocjonalnie by tego doświadczenia nie wytrzymali. My natomiast, jak widać, dajemy sobie świetnie radę.
Ktoś mi powie, że ja jestem nieuczciwy, bo Gryczanki to kompletnie przypadkowa hołota, podczas gdy Nneka to jednak światowej sławy artystka i w pewnym sensie elita. Otóż nic z tego. Ja w dalszym ciągu pozostaję przy tym przykładzie. Otóż przede wszystkim ja wcale nie uważam, że Nneka jest jedynym tak wybitnym przykładem nigeryjskiego sukcesu, a wręcz sądzę, że ona nawet nie jest w pierwszym jego szeregu, natomiast Grycanki – jakkolwiek byśmy się z nich nie naśmiewali – na naszej polskiej scenie owszem są zjawiskiem. Poza tym, i to jest może jeszcze ważniejsze, jestem bardzo szczerze przekonany, że jak idzie o tak zwany wymiar kulturowy, cywilizacyjny, czy czysto ludzki, nie ma większej różnicy między nimi, a na przykład Kubą Wojewódzkim, który je gości w swoim programie, i robi wrażenie jakby się w tym towarzystwie bardzo dobrze czuł. I teraz, skoro już padło nazwisko Wojewódzkiego, to dalej będzie nam naprawdę łatwo. Bo za nim oczywiście musi już pójść jego kolega Figurski, za Figurskim Kozyra, za Kozyrą Morozowski, za Morozowskim Palikot, za Palikotem, Marek Kondrat za Kondratem Kalisz, za Kaliszem Komorowski za Komorowski natychmiast oczywiście pani Komorowska, za nią Donald Tusk, za Tuskiem jego córka ze swoim blogiem, za Kasią Andrzej Olechowski, za Olechowskim rysownik Mleczko, za nim reżyser Koterski, za Koterskim muzyk Stańko, Ziemkiewicz, za Ziemkiewiczem muzyk Hołdys, za Hołdysem pisarz Pilch, za Pilchem poseł Poręba, za Porębą Wojciech Mann, za nim psycholog Santorski, za Santorskim, biznesmen Kulczyk, za Kulczykiem jego żona, a za nią redaktor naczelny polskiej edycji „Newsweeka” – tak, tego „Newsweeka”! – Tomasz Lis. Oni wszyscy tak naprawdę są częścią tego samego salonu, co owe Grycanki.
I, jak już powiedziałem wcześniej, ja mógłbym tak wymieniać bez końca i gdziekolwiek się zatrzymam, nie znajdę jednego powodu, by nagle sobie pomyśleć, że oto u nas jest jak w Nigerii. I powiem jeszcze raz – nie chodzi o to, że ta jedna dziewczyna ma więcej talentu niż oni wszyscy, ale może głównie o to, że ta jedna dziewczyna ma w sobie znacznie więcej niż oni wszyscy zwykłego uroku.
A problem jaki tu mamy dotyczy właściwie jednej kwestii: dlaczego tak jest i co jest przyczyną, a co skutkiem? Znów pozwolę sobie odwołać się do przykładu, o tyle dobrego, że związanego z dziedziną, od której to wszystko się trochę zaczęło. Widziałem niedawno francuski film, zatytułowany po francusku, więc nie umiem tego napisać, ale w tłumaczeniu na polski brzmiałoby to może: „Kocham Paryż”. Jest to właściwie nie jeden film, ale kilkanaście krótkich etiud na temat miłości i Paryża, zrealizowanych przez reżyserów ze świata, w tym świata bardzo egzotycznego. Podobają mi się z nich zaledwie trzy, może cztery; reszta jest właściwie nic nie warta. Z Polski nie ma tam nikogo, ale ja jestem pewien, że gdyby oni zaprosili do tego projektu Andrzeja Wajdę, czy Agnieszkę Holland, nie mówiąc już o którymś z młodszych reżyserów, oni by się tam zwyczajnie nie zmieścili. Nie zmieściliby się z dwóch powodów. Przede wszystkim to co by oni zaproponowali byłoby za słabe, a po drugie, ponieważ przy tego typu zbiorowej pracy trzeba pewnie by było nawiązywać jakieś bardziej prywatne kontakty, z nimi nikt by nawet nie chciał się zadawać. Dlaczego? Bo duch Grycanek by to wszystko zwyczajnie zdominował i trzeba by było już po chwili się rozejść.
Czy ta sytuacja jest tak fatalna dlatego, że my Polacy jesteśmy tacy paskudni? Wcale nie. My jesteśmy – jako ludzie – często znacznie sympatyczniejsi i zdolniejsi od Niemców, Francuzów, czy Nigeryjczyków, tyle że tak się jakoś stało, że o jakości społeczeństwa stanowi jego elita, a myśmy z jakiegoś trudnego do wyjaśnienia powodu daliśmy się zdominować bandzie oszustów, którzy najpierw określili się jako właśnie elita, a dziś, od wielu już lat, wychowują nas według swoich intelektualnych i estetycznych wyobrażeń. A my? Co mamy zrobić? Przecież my nic innego nie znamy. To śmy dostali i, tak jak to się dzieje na całym świecie, traktujemy to jako nasze dobrodziejstwo. Wystrojeni wedle najnowszej ukraińskiej mody, chodzimy więc tłumnie do kina na polskie komedie, zachwycamy się tym co nam się pokazuje w telewizji, powtarzamy najgorsze idiotyzmy za tymi, których traktujemy jak autorytety, wybieramy Hannę Gronkiewicz Waltz na pierwszego urzędnika naszej stolicy, śmiejemy się na najgłupszych kabaretach, jesteśmy dumni z Lecha Wałęsy, przyznajemy Justynie Pochanke tytuł dziennikarza roku, uważamy że Kasia Tusk to wzór kobiecej urody, Donald Tusk urody męskiej, a Aleksander Kwaśniewski to człowiek światowy, podobnie zresztą jak jego żona… A kiedy ktoś nam pokaże zdjęcie tej białoczerwonej szachownicy w smoleńskim błocie, to nawet nie wiemy, co o tym myśleć, bo jedni mówią tak, inni inaczej, a my przecież jesteśmy tylko ludźmi.
I nikomu z nas nawet do głowy by nie przyszło pomyśleć, że oni wszyscy nie zasługują nawet na to, by stanąć obok jakiejś 19-latki z Nigerii. Dlaczego? Bo to jest już koło, które się samo napędza. My ich kochamy, a oni nas za to ćwiczą. Za co my ich kochamy tym bardziej. A ja mam tylko nadzieję, że ktoś kiedyś przyjdzie i wsadzi coś odpowiednio twardego w te szprychy i będzie na tyle mocny, by już tego czegoś z rąk nie wypuścić. I wówczas cały ten mechanizm się rozleci na sto tysięcy szarych kawałków.
Trochę może zbyt ponury ten tekst i nadęty, jak na przestrzeń, jaką daje ten blog, ale bardzo długo go pisałem, włożyłem w niego strasznie dużo emocji, więc nie mam wyjścia - czytajcie go ze mną. A jeśli komuś się spodoba, bardzo proszę o jakieś dobre słowo i ewentualnie wsparcie pod podanym obok numerem konta. Dziękuje.


niedziela, 15 kwietnia 2012

Cała władza w ręce Grycanek

Nie wiem jak inni, ale ja zauważyłem tu na blogach pewien dość standardowy sposób reagowania na wspomnienie o osobach, których nie lubimy, a polegający na udawaniu, że tego kogoś nie znamy. Tak jakby najlepszą metodą zademonstrowania pogardy dla kogoś kogo nie lubimy, było zapewnienie, że my tak naprawdę w ogóle nie wiemy, o kim mowa. Czasem owe demonstracje przybierają postać dość komiczną, kiedy na przykład wspominamy nazwisko Niesiołowskiego, czy Urbana, a ktoś na to przychodzi i z niewinną miną pyta: „Urban? Przepraszam, ale kto to taki, bo osobiście pierwsze słyszę”, a do tego podsyła jeszcze takie sprytne mrugnięcie, że niby wszyscy wiemy, jak naprawdę jest, tyle że tu chodziło tylko o to, by tego Urbana chytrze zdeprecjonować.
Czasem jest też tak, że tu nawet nie musi chodzić o ludzi. Przecież nawet i mnie się wielokrotnie zdarzało, że ja coś wspominałem na przykład o „Szkle Kontaktowym”, a więc czymś co, jakby nie było, za ileś tam lat, kiedy już czasy, którymi się tak zadręczamy będą mogły zostać uczciwie opisane w książkach do historii, będzie przedstawiane jako narzędzie najbardziej perfidnej i niszczącej propagandy, i bez czego prawdopodobnie nie udałoby się tak skutecznie zniszczyć aż tak wielkich grup społeczeństwa, a tu pojawiał się ktoś, kto mnie jak gdyby nigdy nic pytał „Jakie szkło? Przepraszam, ale ja telewizji nie oglądam, więc się nie znam”.
Powiem szczerze, że akurat ten typ retoryki bardzo mi się nie podoba. Przede wszystkim dlatego, że ona jest zbyt powszechna, by robiła choćby minimum tego wrażenia na jakie wydaje się liczyć, a poza tym ja jestem przekonany, że za jej popularnością stoi bardzo błędne przekonanie, że Polska byłaby wolna i szczęśliwa, gdyby jak najmniej ludzi wiedziało, kto to taki Monika Olejnik czy Grzegorz Miecugow, podczas gdy prawda wygląda dokładnie przeciwnie. Gdyby wszyscy – każdy jeden obywatel, włączając w to dzieci i starców – wiedzieli kim jest Monika Olejnik i Grzegorz Miecugow, nasze problemy dziś by już były jedynie złym wspomnieniem
I oto przyszła pora, żeby przejść do sedna rzeczy. Jest mianowicie w Platformie Obywatelskiej polityk nazwiskiem Paweł Olszewski, i ja tym razem nie wykluczam, że nazwisko to, a kto wie, czy też i nie sama postać, akurat dla wielu z nas, pozostają autentycznie obce. On wprawdzie, jak się okazuje, krąży po polskiej scenie politycznej od dobrych kilku już lat, jednak muszę przyznać, że do niedawna o jego istnieniu nawet ja nie wiedziałem. A zatem, tym bardziej uważam tu za konieczne zrobić wszystko, by on stał się osobą powszechnie znaną. A zatem zacznijmy może od zdjęcia:


Skoro już to mamy za sobą, spójrzmy, kim jest ów Paweł Olszewski. Otóż jest to człowiek, który dziś chyba pełni funkcję rzecznika Klubu Parlamentarnego Platformy, i, jak możemy zobaczyć na powyższej fotografii, wygląda mniej więcej tak, że gdyby nie miał nic do roboty, to mógłby pojechać do Hollywood zgłosić się wszystko jedno do kogo, i nie odzywając się ani słowem, za ciężkie pieniądze dostałby rolę w dowolnym filmie o Drugiej Wojnie Światowej. I nie musiałby nawet nic mówić. Wystarczyłoby, żeby patrząc tymi swoimi oczyma, udawał że strzela do małych żydowskich dzieci, albo kierował ludzi do gazu. To jest, jak widzimy, dokładnie ta twarz.
Ja akurat tego Olszewskiego od pewnego już czasu znam – przyznaję, że głównie z powodu owego szczególnego wyglądu – ale też ze względu na to co on mówi i w jaki sposób. Otóż kiedy Paweł Olszewski pokazuje się publicznie, na jego twarzy, w jego gestach, w tonie jego głosu nie ma śladu niepewności. To jest klasyczny przykład wziętego prosto z ulicy bałwana o maślanych oczach sadysty-psychopaty, który nagle, ku zaskoczeniu wszystkich, zaczyna się zachowywać jakby w ogóle nie czuł niestosowności sytuacji. To jest idealny przykład człowieka z ulicy, który wchodzi na jakieś przyjęcie, gdzie jest mnóstwo osób z takimi czy innymi zasługami i z pewną mniejszą lub większą pozycją, i zanim się rozejrzy od razu zaczyna się popisywać. Pamiętam jak zostałem zaproszony do Belwederu na spotkanie zorganizowane przez zamordowanego w Smoleńsku Rzecznika Praw Obywatelskich Janusza Kochanowskiego. Stałem przed tym Belwederem i zastanawiałem się, jak tam wejść i jak się tam zachowywać, skoro nikogo nie znam. Obok mnie stał Antoni Libera – ktoś kogo znam i szanuję – ale ponieważ w końcu jakoś tak niezręcznie się pchać z ręką, to się do niego nie odezwałem, on zresztą do mnie też, i tak staliśmy, a ja nie mogłem się nadziwić, że on stoi taki sam i taki skromny i taki cichy, jakby się bał tej sytuacji mniej więcej tak jak ja. Otóż uważam, że ten Olszewski, gdyby tam był, natychmiast by zaczął zadawać szyku, jednych klepać po plecach a innych opieprzać, nie wykluczam, że podszedłby nawet do premiera Olszewskiego, szturchnął go łokciem w bok i powiedział: „Takie ładne nazwisko, a tak kompromitująca historia!”, aż w końcu ktoś by tam wszedł i się go spytał, kim on, przepraszam, jest.
Tymczasem jest tak, że jeśli ktoś sądzi, że ten Olszewski to jest zwykły psychopata bez oblicza i nazwiska, znajduje się w poważnym błędzie. Bo proszę sobie wyobrazić, że w Platformie Obywatelskiej, będąc nikim, kariery, zrobić się nie da. Przypadkową karierę można zrobić oczywiście w PiS-ie, w PSL-u, w SLD, nie mówiąc już o Ruchu Palikota. W Platformie system działa zupełnie inaczej. Jeśli komuś się w Platformie Obywatelskiej uda odnieść sukces na poziomie, który jest jakoś tam rozpoznawalny w przestrzeni publicznej, musi się być jednocześnie kimś kto prawdopodobnie ma poważne pieniądze, a pod drugie kimś kto w środowisku, które te pieniądze rozdziela – choćby i bardzo lokalnym – ma pozycję na tyle mocną, by stać najbliżej owej kasy. A to ludziom o pewnej szczególnej umysłowości może dawać wyjątkowo silne poczucie pewności siebie. Pamiętamy wszyscy scenę z Ojca Chrzestnego, kiedy to Walz mówi Hagenowi, że on zna wszystkich ważnych nowojorskich adwokatów, jednak o Hagenie nie słyszał, na co Hagen odpowiada mu: „Bo ja mam tylko jednego klienta”. Własnie o to mi chodzi, kiedy mówię o poczuciu pewności siły. I, gdyby ktoś chciał zgłaszać pretensje, od razu musze się zastrzec. Ja Olszewskiego w żaden sposób nie porównuję do Hagena. Hagen był zdecydowanie bardziej małomówny i wszędzie się starał być nieustannie uprzejmy. Olszewski natomiast jest z Bydgoszczy.
Jak ktoś chce wiedzieć więcej o tym, co Olszewski robi w Bydgoszczy, niech sobie poszuka w Internecie, a ja mogę tylko zapewnić, że informacji na ten temat znajdzie tam co niemiara. Zapewnić również mogę, że każda z tych informacji bardziej niż poprzednia i następna wskazywać będzie na to, że mam sto procent racji, kiedy twierdzę, że jak się jest politykiem Platformy Obywatelskiej i ma się tam pozycję na tyle eksponowaną, że człowieka zaproszą od czasu do czasu do telewizji i poproszą o opinie na jakikolwiek temat, a w dodatku przy wygłaszaniu tych opinii człowiek się od początku do końca zachowuje jakby chciał powiedzieć, że jak mu ktoś podskoczy, to on będzie musiał o tym powiedzieć tatusiowi.
I ja uważam, że jeśli pamiętamy o tym, że Platforma Obywatelska to partia sprawująca obecnie w Polsce władzę, i to sprawująca ją w sposób wyjątkowo agresywny, chyba bez precedensu w nowej, a możliwe że nie tylko w nowej, Polsce, wiadomość o tym, że ludzie tacy jak Paweł Olszewski odgrywają tam rolę pierwszoplanową, jest wiadomością zdecydowanie przygnębiającą. Bo przyjęcie tego jako fakt musi nas prowadzić nas do wniosku kolejnego. Ich można stąd usunąć wyłącznie silą. Inaczej się nie ruszą. Ich już nie zmienią ani błagania, ani groźby, ani obietnice. Ludzie tacy jak Paweł Olszewski nie dają nam żadnego pola manewru. Oni wyłącznie wymagają użycia brutalnej siły.
O co mi chodzi, kiedy wpadam w tak desperacki ton? Proszę mi pozwolić opowiedzieć o pewnym towarzystwie z zupełnie innej strony naszej sceny publicznej, a mianowicie o tak zwanych „Grycankach”. Podobnie jak to się ma w przypadku Pawła Olszewskiego, owe Grycanki zdobyły społeczną pozycję ani dzięki swojemu wdziękowi, ani osobistym talentom, ani pracy, ani nawet sprytowi, ale wyłącznie przez to, że mają do dyspozycji duże – najczęściej w ogóle nie swoje – pieniądze. Podobnie też, tak jak Pawel Olszewski, w miejscu w którym się znalazły im się tak spodobało, że one całkowicie zatraciły poczucie rzeczywistości i w pewnym momencie zaczęły się zachowywać w taki sposób, że między nimi a światem przyrody zapanował stan permanentnej wojny, i każdy normalny człowiek wie, że one będą ten świat swoją obecnością zatruwać tak długo, aż ktoś przyjdzie i je zwyczajnie wyprowadzi. Nie wcześniej. Kim są te Grycanki? Otóż, wbrew temu co sądzą niektórzy, one nawet nie są żoną i córkami znanego producenta lodów Grycana. Jedna z nich to jego synowa, natomiast dwie pozostałe, to jej córki. Żeby nie przeciągać, popatrzmy jak one się prezentują:


I teraz sprawa polega na tym, że każdy kto czyta kolorową prasę, wie o nich, zna ich każdy ruch i każde ich słowo. A to wszystko dzięki temu, że one sobie tę sławę kupiły. Jak widać, nie dzięki wdziękowi, urodzie, czy jakiejś szczególnej działalności, ale normalnie – za pieniądze. I nie jest tak, że one idą na jakieś przyjęcie, tam im ktoś robi zdjęcie, a następnie to zdjęcie zostaje zaprezentowane w kolorowych magazynach. Jak słyszę, one są zapraszane do telewizyjnych programów, występują na pokazach mody, ich styl i prezentowane przez nich kreacje komentowane są przez najważniejszych projektantów i przez tak zwanych trendsetters, i obecnie jest tak, że tak zwana branża traktuje je jako przykład prawdziwej rewolucji w stylu i szyku. Okazuje się, że nie ma praktycznie jednego przedstawiciela tego przemysłu, który – w każdej innej sytuacji odpowiednio bezwzględny w ocenie tego co się dzieje w tej przestrzeni – miałby śmiałość powiedzieć, że Grycanki to jakaś kpina. Wręcz przeciwnie. Każdy z nich, choćby zwykle najbardziej okrutny i bezlitosny, twierdzi, że one są absolutnie wyjątkowo szykowne.
Ja wiem oczywiście, że tu na blogu i w okolicach jest taki nastrój, że zaraz ktoś powie, że to jest pewnie taka akcja mająca na celu wmówienie społeczeństwu, że nasza Pierwsza Dama to wzór elegancji i stylu, i że wszystkie strony tej afery są zatrudnione przez Kancelarię Prezydenta. I właściwie tej możliwości nie wykluczam. Możliwe, że na samym końcu tego niezwykłego planu stoi pani Dziadzia. Ja jednak sądzę, że to nie jest wcale najważniejsze. Bez względu na to, czy tu chodzi aż o nią, czy tylko o szaleństwo paru kretynek, które zapragnęły być sławne, i a konto tego, gotowe są wydać cały majątek, to co naprawdę zatrważa, to to że to wszystko to nie jest sen. Nie śni nam się Paweł Olszewski, nie śnią nam się te trzy hipopotamy, nie śni nam się Anna Komorowska z mężem, nie śni nam się Sławomir Nowak i Zbigniew Hołdys, Janusz Palikot i Ryszard Kalisz, Hanna Gronkiewicz Waltz i Kuba Wojewódzki ze swoim kumplem Figurskim. Nam się w ogóle nic nie śni. To wszystko jest naprawdę i nas powoli oblepia.
A nam pozostaje tylko już czuwać i nie łudzić się, że gdy przyjdzie czas, to wystarczy tupnąć, a oni się wszyscy rozbiegną, jak tamte czerwone pająki od niegdysiejszego Wałęsy To w żaden sposób nie wystarczy. Pamiętajmy.
Właśnie nasz kolega Coryllus zarzucił mi, że ja cenzuruję Grycanki. Przyznaję. Ja nie chciałem być zbyt dosadny i faktycznie coś ukryłem. Jednak powodowany wyrzutami sumienia, wklejam coś jeszcze. I dziękuję za cierpliwość.


Ponieważ sytuacja pozostaje praktycznie bez zmian – a kiedy mówię, że bez zmian, to tylko po to, by za bardzo nie narzekać – bardzo proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Zachęcam poza tym do kupowania książki o liściu, której okładka tez obok jest gotowa do przyjęcia kolejnego kliknięcia. Jestem pewien, że nikt nie będzie żałował. Dziękuję.

sobota, 14 kwietnia 2012

Mazurek ujrzał ciemność

Przypuszczam, że to co teraz powiem wywoła zarzut, że ja wpadam w najbardziej prymitywną kokieterię, jednak fakt jest faktem. Dopiero późnym wieczorem dowiedziałem się, że tekst Roberta Mazurka, w którym on deklaruje, że już nigdy nie pójdzie na Krakowskie Przedmieście by płakać nad rozszarpanymi ciałami Lecha i Marii Kaczyńskich, zrobił na kimkolwiek większe wrażenie. Przyznaję, że był taki moment w ciągu dnia, kiedy ja gdzieś przeczytałem o tym co Mazurek napisał w „Rzeczpospolitej”, jednak daję uczciwie słowo honoru, że informacja ta niemal w jednej chwili pozostała w mojej świadomości zepchnięta na dalszy plan przez cały szereg innych, jak choćby ta, że podobno każdy człowiek swoim organizmie śladowe ilości złota, czy że… ja wiem? Już zapomniałem.
Dlaczego publiczna deklaracja Mazurka, że ponieważ z jednej strony, służby Platformy Obywatelskiej sprzątnęły z chodnika kwiaty, które jego żona zostawiła tam dla Marii Kaczyńskiej, a z drugiej, wśród tych kwiatów – zanim jeszcze doszło do owego aktu wandalizmu – łaziło pełno jakichś pisowskich wariatów i oni Mazurkowi działali na nerwy, on ma już tego całego Smoleńska dość, nie zrobiła na mnie wrażenia? Przede wszystkim dlatego, że on rzeczy na tym poziomie obłędu powtarza tydzień w tydzień w przeróżnych tak zwanych prawicowych mediach od lat i trudno by mi nawet było powiedzieć, że jego najświeższy występ był tu jakoś szczególnie bulwersujący. To był powód pierwszy. Jednak znaczenie też, jak dziś widzę, miało to, że ja nie przeczytałem tego tekstu, lecz tylko dowiedziałem się o tym że on jest. A skoro nie przeczytałem, to nie wiedziałem, że Mazurek napisał go w kompletnie innym stylu, niż robi to tradycyjnie. A rzecz w tym, że on go napisał w tonie śmiertelnie poważnym, wręcz refleksyjnym. A to już jednak stanowi pewien news.
Jak wszyscy chyba, którzy tu jesteśmy wiemy, Robert Mazurek w naszej prawicowej publicystyce, to ktoś taki jak Jerzy Urban dla bolszewii. O co chodzi? Otóż, przy pełnym zachowaniu proporcji – choćby i w tym znaczeniu, że Urban jest od Mazurka nieskończenie bardziej sprawny intelektualnie i dziennikarsko – zarówno jeden i drugi to są tak zwani „szydercy”. Oni są tymi szydercami jak gdyby już zawodowo, wręcz mentalnie, i trudno sobie wyobrazić, żeby któryś z nich kiedykolwiek powiedział coś w taki sposób, by można to było ocenić jako refleksję smutną, wesołą, lub zwyczajnie – refleksyjną. Jak idzie o Urbana, to ja chyba pamiętam jeden jego tekst, w którym on nie rechotał, jeszcze z początku lat 70-tych, kiedy wziął na warsztat kilka przypadków nieszczęść wynikających z ludzkiej głupoty, a polegających na przykład na tym, że gdzieś w jakiejś fabryce chemicznej grupa kolegów innemu koledze – wyłącznie dla żartu – wlała do butelki z oranżadą jakiś kwas i on od tego umarł w cierpieniach. Zresztą, nawet i tu dziś nie mam pewności. Może tam nastrój był inny, natomiast to tylko mi się zrobiło tak smutno, że wyobraziłem sobie, że Urban też jest smutny?
Co do Mazurka, wydaje mi się, że on nie-żartować nigdy nie potrafił. Więcej. O ile mnie pamięć nie myli, on nawet nie potrafił tak się zachować, by pisząc, się tak dziarsko nie kolebać. I oto nagle, czytam wczoraj wreszcie ten tekst o skurwysynach i wariatach z Krakowskiego Przedmieścia, i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Mazurek jest tak poważny, że jeszcze chwila a zacznie płakać. W dodatku, tam jest jeszcze coś. On niemal połowę miejsca jakie mu redakcja „Rzepy” udostępniła na ów coming-out, przeznacza na zaklinanie się, jakim to on jest tak naprawdę patriotą i obrońcą smoleńskiej pamięci, tyle że tych wariatów się już tak namnożyło, że on nie mógłby tego swojego patriotyzmu w miejscu tak fatalnie zainfekowanym przez ludzką głupotę kultywować. I to wszystko też pisze z najgłębszą powagą. A ja się zastanawiam, dlaczego? Dlaczego pisze i dlaczego tak poważnie?
Przede wszystkim, dlaczego pisze? Nie ulega bowiem wątpliwości, że składając tę deklarację, Mazurek się skompromitował do samego końca i w dodatku praktycznie wykluczył się towarzystwa, które mu dawało sławę i pozycję. Ja oczywiście tu nie mówię, że teraz Lisicki przepędzi go z „Uważam Rze”, a zamiast jego felietonów w „Rzeczpospolitej” zaczną się ukazywać felietony Łukasza Warzechy. Wcale nie. Jestem pewien, że jego koledzy za ten tekst na niego się wcale nie obrażą. W końcu, cóż on tam napisał takiego, by ich to miało oburzać? Że ludzie to hołota? Nie przesadzajmy. Kiedy mówię, że Mazurek straci pozycję, mam na myśli pozycję wśród tej reszty prawicowej opinii publicznej autora „naszego”. Już z reakcji jakie można było zaobserwować wczoraj na blogach, widać, że w wśród patriotycznie ukierunkowanych mas, nastąpił głęboki szok. Ja sobie nie wyobrażam, by on, oświadczając, że te tłumy patriotów pod Pałacem Prezydenckim go brzydzą, nie wiedział, co się za chwilę wydarzy. Świadczy o tym choćby ta seria histerycznych wręcz zastrzeżeń, że on i jego rodzina naprawdę szanowali Marię Kaczyńską. A zatem, mogę przypuszczać, że on ten tekst pisał nie dlatego, że tak chciał, ale dlatego że tak musiał. I wcale tu nie sugeruję, że ktoś mu go napisać kazał – choć oczywiście nic nie jest wykluczone – ale że z jakiegoś powodu nie mógł się powstrzymać. Że on go zrobił na takiej zasadzie, jak człowiek niekiedy musi pojść do ubikacji, bo inaczej się posra. I mi właśnie o to chodzi. Że ja podejrzewam, że Mazurek się zwyczajnie posrał.
Ja oczywiście wiem, że wiele osób zainteresowanych tym co się stało, bardzo dziś chętnie powtarza, że nie ma o czym gadać, bo każdy wie, że Mazurek to była zawsze kanalia, szpieg i zdrajca. Że to od początku był człowiek Platformy, kumpel Arabskiego i Cichockiego i on od początku miał ten cały Smoleńsk w nosie. Takie podejście rozumiem, bo ono wszystko załatwia od początku do końca, a wiadomo, że czasu na głupstwa jest coraz mniej. Jednak to jest nie do końca prawda. Jestem przekonany, że Mazurek jednak ten tekst napisał w pewny szczególnym sensie wbrew sobie. Jasne że jeśli przypomnieć sobie, co on pisał przez całe lata na temat choćby Przemysława Gosiewskiego, czy Anny Fotygi, czy nawet Jarosława Kaczyńskiego, a wcześniej Lecha, zobaczymy że dla niego bicie w słabych, a więc w naszym przypadku w tych, którzy już leżą skopani przez reżimową propagandę, było sposobem na życie. Jego zadanie ograniczało się do tego, by – i tu znów pojawia się Urban – by tych, którzy znaleźli się na celowniku służb schlastać biczem satyry. A więc by ten pop uczynić częścią przemysłu rozrywkowego. Więc ja bym zrozumiał, gdyby on w miniony wtorek poszedł na Krakowskie Przedmieście, a następnie opisał ten tłum tak jak on to zawsze robi – wyciągając z niego paru wariatów i w jakiś dowcipny sposób poprowadził parabolę między nimi, a na przykład kotem Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem Mazurek zachował się inaczej. Wygląda na to, że on tam poszedł, zobaczył tych „wariatów” i doznał olśnienia. W jednym ułamku sekundy zdał sobie sprawę z tego, że coś się dzieje. I zadrżał.
Proszę mi tu pozwolić na chwilę refleksji odnośnie wspomnianych „wariatów”. Otóż ja dość aktywnie uczestniczę w politycznym życiu polskiej prawicy od początku lat 90-tych, a więc choćby od dnia kiedy to zapisałem się do Porozumienia Centrum, i od samego początku mam okazję trafiać na ludzi najróżniejszych. Od pierwszego mojego dnia w tej polityce – a przecież i tak naprawdę wszystko się zaczęło jakieś dziesięć lat wcześniej – spotykałem ludzi niemal każdego rodzaju, zarówno zwykłych nie rzucających się w oczy obywateli, wybitnie inteligentnych i dowcipnych działaczy, ale też takich, o których z czystym sumieniem można powiedziec, że są troszkę bardziej szaleni, niż każdy z nas. I mam wrażenie, że po tych wszystkich latach – w końcu czasy są naprawdę okrutne – procent tych ostatnich mocno wzrósł. Pisałem o nich tu na blogu niejednokrotnie. I zastanówmy się teraz, jak to jest? Czyżby Robert Mazurek nie znał tych ludzi wcześniej? Przecież to jest niemożliwe. Ja wiem, że ten szalik, z którym on się wiecznie obnosi, mógł go tak przydusić, że on stracił podstawową perspektywę, jednak nie wierzę, żeby to zaślepienie posunęło się aż tak głęboko, że on w pewnym momencie doszedł do przekonania, że świat to on i jego koledzy z redakcji.
A zatem, jeśli on nagle zobaczył tych, jak sam ich nazywa, „wariatów”, i postanowił napisać na ich temat tak pełną smutku refleksję, musiało się coś stać. Jak mówię, powodów może być kilka. Zupełnie prostych, jak ten, że to nie on, ale żona Mazurka ich zobaczyła, i kazała mu ten tekst napisać, ale też choćby tak absurdalnych, że ktoś do niego się zgłosił i powiedział mu: „Dobra, panie Mazurek, koniec tego dobrego. Przechodzicie do ‘Newsweeka’” Mogło być też choćby tak, że Robert Mazurek – znów ten szalik – ma tak mocno rozwinięte ego, że dla niego sytuacja, kiedy jego nie zapraszają do komentowania w TVN24 była już do tego stopnia nie do zniesienia, że postanowił nagle – może i trochę po pijanemu – zadeklarować swego rodzaju lojalność. Niedawno w Salonie24 zamieściłem tekst w pewnej części poświęcony osobie jednego takiego Zbigniewa Lewickiego, i nagle mój kolega Kozik znalazł w sieci jakiś fragment Dziennika Telewizyjnego sprzed lat, gdzie to ów Lewicki – dziś jak najbardziej „nasz” człowiek – składa publiczną deklarację lojalności wobec generałów. A więc możliwe, że w przypadku Mazurka doszło do czegoś podobnego. Może ten jego tekst to swoista deklaracja lojalności? Może jemu zaproponowano jakąś naprawdę świetną pracę za naprawdę duże pieniądze, a on miał już tylko w to wrzucić parę słów oświadczenia. Jednak w to też nie wierzę. W końcu, czemu do niego? No i przede wszystkim, w jaki sposób Mazurek, stercząc dalej tam gdzie sterczy dziś i pisząc to co pisze, komukolwiek przeszkadzał? Rozumiem że on może mieć marną sytuacje finansową, jakieś nie daj Boże, kredyty, no ale czemu ktokolwiek miałby się nad nim nagle litować? Tego zwyczajnie nie widzę.
A jednak on sobie ten grób wykopał i dobrze by było wiedzieć, czemu? Otóż mnie się wydaje, że u niego to było jednak szczere i do końca uczciwe. Mazurek faktycznie jest tak głupi, że on nie wiedział, że ludzie są ludźmi. I że na pewnym poziomie wzruszenia, wielu z nich po prostu nie wytrzymuje i ogarnia ich swego rodzaju szaleństwo. I że jest pewien rodzaj wzruszeń – Katastrofa Smoleńska jest tu idealnym przykładem – kiedy to człowiek, który sobie z tym napięciem nie radzi, może faktycznie zacząć się zachowywać w sposób bardzo, ale to bardzo niekonwencjonalny. Oczywiście, nie jest też tak, że on tych ludzi wcześniej w ogóle nie widział. Przecież ich niemal codziennie pokazują wszystkie telewizje, a jak ktoś nie chce oglądać telewizji, to widział paru z nich choćby w filmie „Krzyż”. Tyle że dotychczas on się z nich tylko śmiał. Tak jak śmiał się, zanim jeszcze jego biedne chore ciało zostało rozdarte na strzępy przez złych ludzi, z Przemysława Gosiewskiego. I nagle stało się coś, że Mazurek zobaczył, że oni wcale nie są śmieszni. Ani trochę śmieszni, lecz straszni, wręcz upiorni. Co on dokładnie zobaczył, tego nie wiem. Z mojego punktu widzenia wszystko jest jak było. Jednak sądzę, że on coś musiał zobaczyć. I się zwyczajnie wystraszył. I zawołał: „Zabierzcie mnie stąd. Ja z nimi nie chce mieć nic wspólnego!”
Czytałem kiedyś rozmowę z pewnym słynnym masowym mordercą nazwiskiem Speck. Speck zamordował siedem uczennic szkoły pielęgniarskiej gdzieś w Dallas i za to dostał wyrok 1200 lat więzienia. Z tego co pisze o nim dziennikarz, Speck był – dziś już szczęśliwie nie żyje – człowiekiem doskonale przerażającym. Ktoś kto nie bał się nikogo i niczego. W pewnym momencie opowiada Speck, że on wciąż otrzymuje w tej swojej celi listy od kobiet, które się w nim kochają. Kobiety piszą, że chcą go poznać, chcą za niego wyjść za mąż. Przysyłają swoje zdjęcia i adresy. Speck jednak wszystko oddaje swoim kolegom z więzienia i wyjaśnia to tak: „One są często naprawdę ładne, ale z nimi musi być coś nie tak. Ja nie chcę mieć z nimi nic wspólnego”.
Otóż ja myślę, że w przypadku Mazurka mamy reakcje podobną. On się nad tymi ludźmi – ale przecież nie tylko nad tymi – znęcał, szydził z nich, dręczył i był szczerze przekonany, że to jest taka głupia śmierdząca masa. I nagle nastąpiło coś, co kazało mu zmienić perspektywę. Spojrzał i się przestraszył. I stąd to wszystko. Co będzie dalej? Nie mam pojęcia. Myślę że on jednak wkrótce dojdzie do siebie. Podobnie jak wielu z nas.

Jeśli komuś się ten tekst spodobał, proszę mi za niego coś wrzucić na konto, którego numer podany jest tuż obok. Przypominam również o mojej książce, która handluje nasz kolega Coryllus, i którą naprawdę mieć warto. Dziękuję wszystkim i polecam się każdego dnia.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...