Pewnie i ze względu na wiek, ale też przez mało zdrowy tryb życia, korzystam z usług przemysłu farmaceutycznego również poza zwykłą kolejnością, wynikającą z tego, że, jak wiemy, każdy człowiek od czasu do czasu musi się pochorować. W moim wypadku owo korzystanie sprowadza się do regularnego kupowania czterech lekarstw, przy czym każde z nich ma za zadanie podtrzymywać moje funkcje życiowe na poziomie układu krążenia. Konkretnie chodzi o lekarstwa o nazwach Bisocard i Prestarium na nadciśnienie, Acard, jak mi się zdaje, przeciwko ewentualnym zakrzepom, i Sortis na obniżenie cholesterolu. Acard jest tani jak barszcz – jakieś 5 zł. za 60 tabletek – sprzedaje się go bez recepty i, gdyby tylko komuś zależało na tym, byśmy my Polacy nie padali zbyt często na zawał, chyba możnaby go nawet reklamować w telewizji, tak jak się reklamuje Rutinoscorbin. 30 tabletek Biscocardu kosztuje jakieś 12 czy 13 złotych, co akurat w moim wypadku składa się na około 30 zł. miesięcznie. Nienajlepiej jest też z Prestarium, bo tu już za 30 tabletek trzeba zapłacić co najmniej 25 złotych. Ponieważ tu jednak mam brać tylko jedną tabletkę dziennie, można to jakoś przeżyć. Niestety, jak widać, wszystko zliczone do kupy daje nam już nieco więcej, a mianowicie jakieś 60 miesięcznie.
I teraz pojawia się ten Sortis. Mówią mi zaufani specjaliści, że Sortis to naprawdę dobra rzecz. Nie jakieś gówno, które biednym, naiwnym durniom, najwidoczniej wyłącznie po to, by kiedy ich wreszcie szlag trafi, nie wiedzieli do końca, co ich dopadło, wrzuca pewien oazowicz z TVN-u nazwiskiem Zubilewicz, ale naprawdę porządny pfizerowski produkt pierwszej klasy. No i ten Sortis już niestety kosztuje. Kiedy zacząłem go brać, 30 20-gramowych tabletek kosztowało ponad stówę, później wszystko trochę staniało, natomiast okazało się, że jeśli będę kupował tabletki 40 gramowe i przegryzał je na pół, to mogę nawet płacić jakieś 70 zł. Z biegiem czasu te 70 zł. w niektórych aptekach zeszło do 50 i tak już zostało, co utrzymało moje miesięczne wydatki na lekarstwa na poziomie poniżej stu złotych.
I proszę sobie wyobrazić, że parę dni temu zaszedłem do apteki, żeby się zaopatrzyć w swoją kolekcję tabletek, i pani aptekarka zapytała mnie, ile ja tego Sortisu mam przepisane brać dziennie. Powiedziałem jej, że jedną 20 gramową tabletkę pod wieczór, ale ponieważ czterdziestki wychodzą taniej, od lat już kupuję czterdziestki i je sobie przegryzam na pół. I na to, ta miła pani zaproponowała, żebym nie przegryzał, tylko jednak kupował dwudziestki, bo wtedy wyjdzie mnie to pięciokrotnie taniej. W jaki sposób? A w taki oto, że od dłuższego już czasu jedno opakowanie dwudziestek kosztuje pięć złotych, a to spowoduje, że za dwumiesięczna kurację będę płacił nie 50 zł. ale 10.
Ja zdaję sobie sprawę, że wśród czytelników tego bloga jest dużo młodych i zdrowych, ale może też i starych, jednak równie zdrowych, osób, dla których temat lekarstw jest na tyle egzotyczny, że zwyczajnie nieinteresujący. Niewykluczone, że mniej jeszcze interesujący, niż czytanie fragmentów z „Vivy”, co może sprawić, że wszystko co napisałem powyżej, nie pozwoliło się im na tyle skoncentrować, by w ogóle zrozumieli, o co mi chodzi. Zapewniam jednak, że zmierzam do czegoś naprawdę poważnego, a w związku z tym proponuję, by się jednak skupić. Otóż chodzi o to, że firma farmaceutyczna Pfizer produkuje lek na zmniejszenie poziomu cholesterolu i sprzedaje go po 5 zł. – jak się domyślam, nie na zasadzie działalności dobroczynnej, ale tak by odpowiednio zarobić – tyle że w momencie gdy ma do czynienia z osobami bardziej, że tak powiem „cholesterolowo”, zaawansowanymi, każe im płacić już nie 10 zł, ani też 20 zł, ani nawet 30, lecz równe 50 z jakimiś groszami.
I nie ma też mowy, by kierunek tych kalkulacji był tu odwrotny. Że 1200 gramów Sortisu kosztuje 50 zł, natomiast z jakiegoś szczególnego powodu wyprodukowanie 600 jego gramów robi się nagle tak tanie, że można je sprzedawać po 5 zł. Nie wierzę też, by ni stąd ni z owąd, producenci tego leku doszli do wniosku, że te dwudziestki tak słabo idą, że trzeba obniżyć ich cenę aż tak drastycznie, żeby je jednak móc sprzedawać. Dla mnie sprawa jest prosta. Pfizer kalkuluje w sposób następujący: Wszyscy ci, których choroba wieńcowa nie złapała jeszcze za gardło na tyle, by się musieli fatygować do lekarza, skorzystają z życzliwych porad tego świętego człowieka z TVN-u, i dopiero po kilku latach tej kuracji, kiedy nagle dostaną pierwszego zawału i nie będą mieli już wyjścia, dostaną receptę na 60 czterdziestek miesięcznie i dopiero wtedy dadzą ludziom zarobić. Jak mówię – sprawa jest dramatycznie prosta. Wyprodukowanie tego Sortisu kosztuje grosze, natomiast na poziomie wstępnym Pfizer kooperuje z producentami jakiegoś ersatzu, którzy mu napędzają klientów na czterdziestki, a on im za to pozwala funkcjonować na rynku, i dopiero wtedy, gdy sprawa się robi poważna, informuje swoich klientów, że ponieważ sytuacja jest poważna, poważna też musi być cena. Oczywiście może być też inaczej, a ja nie wiem jak, natomiast w zyciu nie uwierzę, że Pfizer handluje swoim towarem poniżej ceny.
Wychodziłem z apteki uzbrojony w tę swoją nową wiedzę i od razu przy wejściu zostałem zaczepiony przez jakieś dziecko z Radia Katowice z mikrofonem w dłoni, które chciało wiedzieć, czy znam sprawę kontrowersji w sprawie mającego obowiązywać od nowego roku systemu refundacji leków, i że skoro znam, to co na ten temat mógłbym do mikrofonu powiedzieć. Opowiedziałem więc historię z Sortisem i w nawiązaniu do tego zaproponowałem, by się tą całą awanturą z refundacjami za bardzo nie przejmować, ponieważ przede wszystkim nic na ten temat tak naprawdę nie wiemy, a poza tym owe refundacje – bez względu na to, jaka myśl za nimi stoi – to zaledwie drobny ułamek tego całego przekrętu, jaki połączone siły legislatorów, farmaceutów i właścicieli aptek na nas przeprowadzają. Że ja nie jestem w stanie ocenić decyzji ministra Arłukowicza, ponieważ nie mam najmniejszego pojęcia, czym on się zajmował od momentu jak wlazł do swojego nowego gabinetu, z kim się przez ten czas spotykał, co z kim ustalał i za ile. I że wreszcie, cokolwiek tu wspólnie wymyślimy, nasza sytuacja, jak idzie podtrzymywanie przy zyciu, pozostanie dokładnie taka sama. Ci co już mają umrzeć – umrą, a ci, z których jeszcze da się coś wyciągnąć – jeszcze trochę pożyją. A jeśli przemysł farmaceutyczny któregoś dnia stwierdzi, że liczba ich klientów zaczyna raptownie spadać, to albo coś zrobi, żeby ludzie zaczęli trochę więcej chorować, albo żeby przestali w takim tempie umierać. A jeśli, nie daj Boże, okaże się, że sprawa zrobiła się tak skomplikowana, że samą dystrybucją lekarstw wszystkiego załatwić się nie da, zawsze będzie można wysupłać trochę gotówki na opłacenie tak zwanych „podmiotów zewnętrznych”, choćby ZUS-u, który z kolei, jak wiemy, ma jeden jedyny interes – by maksymalną długość życia każdego obywatela skrócić do 60 lat. A tu już pole do działania jest wręcz nieskończone.
Oczywiście mówiłem do tego mikrofonu to wszystko, ani przez moment nie mając nadziei, że moje słowa gdziekolwiek dotrą, no ale gadałem, bo wierzę, że słowo staje się ciałem nawet na tak marnym poziomie jak ten. I w rzeczy samej, to biedne dziecko w końcu mi podziękowało i pożyczyło zdrowia, a ja sobie pomyślałem, że gdybym jechał tramwajem, to by mi pewnie nawet ustąpiło miejsca, co mi się niestety coraz częściej zdarza.
Ale tak to już jest z nami starymi dziadami. Jedyne co tu jest pocieszające, to to, że jeszcze od czasu do czasu potrafimy się odwinąć, i trafić jednego z drugim bydlaka dokładnie między oczy. Dla dobra wspólnego.
Już niedługo, bo w przyszłym tygodniu, książka o liściu będzie do kupienia w Katowicach w księgarni „Wolne Słowo” na ul. 3-maja na przeciwko VIII LO. Szczerze zachęcam, no a jak ktoś ma zbyt daleko, to wciąż pozostaje sklep Coryllusa. Blisko. O jedno kliknięcie w tę piękną okładkę po prawej u góry. Niezmiennie też proszę o finansowe wspieranie tego bloga. Dziękuję.